Moje zdrowe zakupy: jak wyglądają? W co warto zaopatrzyć swoją kuchnię aby żywić się zdrowo?
Zawartość lodówki i kuchennych szafek w wielu domach wygląda tak, że gdyby wyciągnąć stamtąd wszystkie pokarmy przetworzone oraz odzwierzęce to… powiałoby smętną pustką.
Tak niestety żywi się większość społeczeństwa.
Sama niegdyś do tej większości należałam: moja lodówka przypominała kostnicę (a gdy nie było w niej nic odzwierzęcego stwierdzałam zdegustowana, iż „nie ma w tym domu nic do jedzenia”), a po szafkach walało się mnóstwo przetworzonych śmieci, tony słodyczy i wszelkiego sortu pakowanej „żywności”, która pożywieniem wcale nie jest (bo też i niczego pożywnego w niej nie ma), choć znakomicie je udaje.
Jak wygląda dzisiaj moja zawartość mojej lodówki i szafek?
Nie do porównania – całkowicie inaczej!
Oto podstawowa lista kuchennych zapasów czyli 15 niezbędnych rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie już dzisiaj szykowania zdrowych posiłków – dlatego zawsze mam je w swojej kuchni.
1. Świeże warzywa
Podstawa diety – to warzywa i owoce. Zawsze mam więc pod ręką w lodówce rozmaite rodzaje warzyw, a na stałe pomieszkują w niej te, które można przechowywać dłużej: mam więc non stop w lodówce marchew, buraki, cebulę, czosnek, por, ziemniaki (zwykłe i słodkie), białą i pekińską kapustę, najczęściej też paprykę, pomidory, ogórki i pieczarki.
Oczywiście inne warzywa (np. kalafior, brokuł, szparagi, cukinia, bakłażan, seler naciowy itp.) również często goszczą u mnie.
Nawet gdybym nie miała możliwości zrobić zakupów, to i tak z tego co mam w zapasach zawsze da się wyczarować jakiś zdrowy posiłek (choćby zupę) albo wycisnąć zdrowy sok warzywno-owocowy.
2. Warzywa zielone
Mam je na talerzu cały rok. Na okrągło okupują moją lodówkę.
Rotują różne odmiany sałat (masłowa, dębolistna, rzymska), bok choy, cykoria, kapusta pekińska, szpinak, jarmuż, brokuł, rukola, roszponka, pietruszka, koperek, szczypiorek, rukiew wodna, botwinka (ta ostatnia sezonowo świeża, zimą mrożona).
Błogosławię czasy, w których przyszło mi żyć: dawniej aby móc cieszyć się zieleniną w jesienno-zimowych miesiącach musiałabym udać się w podróż na południe kontynentu, w cieplejsze rejony, natomiast teraz to zielenina przyjeżdża do mnie! 🙂
3. Świeże owoce
Z owoców łatwo dostępne (i do tego dobrze się przechowują) to głównie jabłka, gruszki, winogrona czy kiwi. Oprócz tego zazwyczaj mam w domu banany (gdy dostaną za dużo brązowych plamek nie wyrzucam ich, lecz kroję je w kawałki i zamrażam na lody domowe), cytryny (lub limonki), zimą pomarańcze (lub mandarynki), persymony, a czasem zawita też awokado, ananas, granat, mango lub papaja.
W sezonie letnim zaś – wiadomo, królują gęste odżywczo sezonowe owoce wszelkiego typu: truskawki, maliny, jeżyny, borówki, wiśnie, czereśnie, śliwki, agrest, porzeczki, brzoskwinie, morele, arbuzy, melony itd.
Nie jest do końca prawdą, że owoce mają „dużo cukru” – głównym bowiem składnikiem owoców jest zawsze… woda! Dlatego doskonale gaszą pragnienie.
Cukry są zaś inteligentnie przez naturę wplecione w błonnik spowalniający ich trawienie. Dlatego fruktoza z torebki okazywała się w badaniach naukowych szkodliwa dla zdrowia, ale nigdy nie owoce.
4. Świeże i suszone zioła
Potrawa może być nawet bez soli (lub z minimalną jej ilością), ale to zioła dodają tak naprawdę smaku. Niektóre z nich możemy nawet uprawiać w doniczkach na parapecie kuchennym.
Z ziół świeżych niezmiennie mam w domu „świętą trójcę” czyli koperek, pietruszkę i szczypiorek, a oprócz tego sezonowo kolendrę, rozmaryn, tymianek, szałwię, bazylię i oregano.
Ziół suszonych mam całe mnóstwo: m.in. kurkuma, cynamon, goździki, oregano, pieprz cayenne, słodka papryka, czarnuszka, majeranek, tymianek, jałowiec, kolendra, garam masala, liście laurowe, ziele angielskie, czosnek i cebula w proszku, zioła greckie i prowansalskie, curry, rozmaryn, kminek, kmin rzymski, anyż, bazylia, różne mieszanki przypraw.
5. Owoce suszone
Niezastąpione do porannej owsianki oraz ogólnie w kuchni jako słodzidło – nie kupuję już bowiem do domu w celach spożywczych cukru (wyjątkiem jest u mnie cukier kokosowy: 1 kg starcza mojej rodzinie na kilka miesięcy).
Najzdrowszym (bo najmniej przetworzonym) środkiem słodzącym pochodzącym wprost z natury są właśnie suszone owoce: daktyle, morele, figi czy też rodzynki. Zawsze mam ich w domu pewien zapas.
Cenne dla zdrowia suszone owoce jagodowe bogate w polifenole również goszczą na półkach moich szafek, szczególnie w chłodnej porze roku: aronia, malina, bez czarny, czarna porzeczka, jagoda inkaska, morwa.
Doskonałe na kompot, herbatkę i jako składnik deserów. Oprócz tego sama suszę na zimę drylowane wiśnie (uwielbiam pasjami!), gruszki i jabłka w plasterki (kocham chipsy!) oraz śliwki.
6. Suszone rośliny strączkowe
Badania naukowe wskazują, że regularna konsumpcja roślin strączkowych ma pozytywny wpływ na zdrowie i obniża ryzyko wielu chorób cywilizacyjnych. Jak do tej pory nie udowodniono tego samego w stosunku do mięsa.
We wszystkich Niebieskich Strefach długowieczności na naszej planecie dziarscy stulatkowie jadają dużo roślin strączkowych, a bardzo niewiele mięsa.
Rośliny strączkowe są skarbnicą wielu cennych składników odżywczych. Najłatwiej trawiona jest soczewica, a przy okazji też najgęstsza odżywczo.
Odpowiednio przygotowane, doprawione ziołami i jedzone często (w celu stopniowego wyhodowania sobie odpowiedniej mikroflory jelitowej zajmującej się ich trawieniem) – rośliny strączkowe z czasem przestają być wiatropędnym upiorem, a stają się smakowitą i sycącą delicją.
Mam ich sporo w swojej kuchni.
Do ich przechowywania przeznaczyłam ładne, zamykane szczelnie szklane słoiczki – w ten sposób unikam walania się po szafkach kuchennych rozpoczętych opakowań z nasionami fasoli, soczewic czy ciecierzycy.
Nic się nie rozsypuje, a ja wiem co mam w słoiczkach i czy coś trzeba dokupić bo się kończy.
Poza tym rośliny strączkowe nie tylko są zdrowe, ale do tego i piękne: słoiczki z różnokolorowymi nasionami roślin strączkowych wyglądają bardzo malowniczo na półce w kuchni.
Fasole w różnych kolorach i rozmiarach (biała jaś i drobniejsza, czerwona kidney czy adzuki, pinto w ciapki, czarna oraz drobna zielonkawa mung), groch, cieciorka czy kolorowe soczewice (czerwona, żółta, brązowa, zielona, czarna) – to ozdoba mojej kuchni.
W tym roku zamierzam eksperymentalnie ususzyć także bób.
No i powiedzmy sobie szczerze: gdy coś widzimy to nabieramy ochoty by to zjeść! Chowanie nasion roślin strączkowych po kuchennych szafkach skończyć się może wyrzuceniem cennych nasion do śmieci – w końcu się przeterminują, bo zapomnieliśmy o tym, że je w ogóle mamy w domu. 😉
7. Orzechy i migdały
Moje zdrowe zakupy nie mogą obejść się bez orzechów. Nerkowce, włoskie, pekany, laskowe, piniowe, ziemne, pistacjowe, macadamia, kokosowe, brazylijskie – uwielbiam je wszystkie.
Z garści migdałów czy orzechów (jak również wiórków kokosowych) otrzymać można w kilka minut smaczne mleko roślinne (mój ulubiony przepis tutaj: [klik]), dużo zdrowsze od tego kartonowego, kupowanego w sklepach.
Z garści orzechów wyczarować można pożywny dressing lub inny boski sosik (zastępujący śmietanę lub majonez), przy którym śmietana czy majonez się chowają (zarówno pod względem odżywczym jak i smakowym).
Orzechy można zawsze zabrać ze sobą na wycieczkę by nigdy nie być głodnym ani skazanym na knajpiane pesudożarcie.
Orzechami można posypać domowe lody z mrożonych bananów oraz poranną owsiankę.
Jednym słowem – bez dobrego zapasu orzechów w domu ani rusz! 🙂
8. Nasiona i pestki
W nasionach podobnie jak w orzechach natura pochowała cenne skarby: błonnik, niezbędne kwasy tłuszczowe, witaminy rozpuszczalne w tłuszczach i wodzie, składniki mineralne.
Zjedzenie każdego dnia garstki nasion i pestek dostarczy nam niezbędnej dla zdrowia ilości kwasów tłuszczowych bez niebezpieczeństwa ich przedawkowania (co może mieć miejsce gdy używamy wyizolowanego z nasion czystego tłuszczu zwanego olejem: ten należy już niestety do produktów przetworzonych, przez co trzeba stosować go oszczędnie i z rozwagą – tak jak wszystkie przetworzone rzeczy).
Zawsze mam w domu zapas zdrowych nasion: siemię lniane, nasiona chia, słonecznik, czarnuszka, ostropest, dynia, sezam, mak, pestki moreli oraz niezwykle pożywne nasiona konopne.
Można z udziałem rozmaitych nasion i pestek wyczarować mnóstwo dobrych rzeczy: budyń na śniadanie, dressing do sałatki, posypkę do dań, smarowidło do domowego pieczywa, dip do warzyw na parze, dodatek do koktajlu itd., a z łuskanych nasion konopnych również mleko konopne, którego nie trzeba nawet jakoś specjalnie odsączać (nasionka są bardzo miękkie).
Nie wyrzucam też nasionek papai (suszę, mielę w młynku do kawy, używam zamiast pieprzu: mają jak wynika z badań działanie antypasożytnicze) ani pestek z winogron (suszę, mielę, dodaję do koktajlu lub owsianki – cenne źródło silnych antyutleniaczy zwanych OPC, proantocyjanidyny).
Babcia miała rację: owoce należy jadać w całości, razem z pestkami! 🙂
9. Mrożone owoce, warzywa, ziarna, przyprawy oraz rośliny strączkowe
W końcu poszłam po rozum do głowy i zainwestowałam w osobną zamrażarkę. I to był strzał w dziesiątkę!
Dzięki temu mam możliwość cieszyć się sezonowymi warzywami i owocami (jak jagody, maliny, borówki, porzeczki, wiśnie itd.) przez cały rok.
Poza tym dużo mniej żywności mi się marnuje dzięki temu, że resztki mogę zamrozić.
Naprawdę warto rozpatrzyć zakup takiego urządzenia, choćby niewielkich gabarytów (są duże skrzyniowe i są mniejsze kompaktowe, takie jak lodówka, z szufladami).
Oczywiście, że świeże pokarmy są najzdrowsze. Ale mrożone też nie są takie złe – szczególnie gdy zamrożone tuż po zbiorach.
Przede wszystkim mrożenie oszczędza czas i pieniądze. Gdy jest na coś sezon kupuję tanio i mrożę, zjadając zimą gdy jest drogo lub nie ma wcale.
Podobnie robię gdy akurat jest na coś spora promocja – kupuję tanio zapas i mrożę.
Krojenie i czyszczenie warzyw zajmuje sporo czasu. Zawsze mam więc na wypadek braku czasu mały zapasik pokrojonych i zamrożonych w sezonie warzyw takich jak: papryka (w paski do zup czy gulaszy i w połówki do papryki nadziewanej), pieczarki (w plasterki), por, dynia, cukinia, szparagi, karczochy, nać pietruszki, koperku czy sofritto (baza do dań włoskich: drobno pokrojona marchewka, cebulka, seler naciowy, natka pietruszki).
Na zabiegane dni warto mieć w zapasie również zamrożone wcześniej przyprawy aromatyczne jak przeciśnięty przez praskę czosnek, posiekana cebulka i utarty imbir.
Można też mrozić otartą skórkę z cytryny – często dodaje smaku różnym daniom i koktajlom.
Gdy mam czas używam rzecz jasna zawsze świeżych warzyw i owoców – takie są najzdrowsze. Jednak bywa, że czasu nie mam zbyt wiele i wtedy mrożone są wybawieniem, gdy muszę coś naprędce przygotować.
Albo akurat zabrakło mi jakiegoś składnika świeżego, bo zapomniałam kupić.
Albo jest zima i np. borówki do owsianki czy też papryka importowana z południa Europy kosztują krocie, podczas gdy ja wyciągam połówki krajowych papryk z zamrażarki i przygotowuję aromatyczną paprykę nadziewaną, pachnącą latem i wakacjami!
Na zapas warto sobie zamrozić ugotowane wcześniej rośliny strączkowe: rozmaite fasole (białą, czarną, pinto, czerwoną) i cieciorkę: są wtedy nie tylko sporo tańsze niż puszkowane, ale i dużo zdrowsze (puszkowane zawierają z reguły bardzo dużo soli).
A jak wiadomo gotowanie suszonej fasoli czy ciecierzycy to proces nieco żmudny, wymagający sporo zabawy: namaczania, długiego gotowania itd., co może nas zniechęcić do częstego spożywania tych super zdrowych nasionek.
Warto zatem ugotować na zapas w celu zamrożenia większą ich ilość.
Gotujemy je (po namoczeniu na noc) aż do miękkości w dużej ilości świeżej wody – można z ziołami antywzdęciowymi jak tymianek, majeranek itp. (solić nie trzeba, a jeśli już koniecznie chcemy to bardzo lekko i dopiero pod koniec gotowania).
Należy sprawdzić przed wyłączeniem gazu czy już są gotowe (wyjąć kilka ziarenek na łyżkę i podmuchać – jeśli skórka odchodzi to znaczy, że gotowe), potem ostudzić (w tej wodzie w której się gotowały, wtedy ziarenka zachowają kształt i się nie rozpadną), a następnie odsączyć (wodę z gotowania można użyć na zupę – ma dużo składników mineralnych) i powkładać porcjami do pojemniczków lub torebek oraz zamrozić (można przechowywać ok. 6 miesięcy).
Voilà – mamy fasolę czy cieciorkę jak tę z puszki, już ugotowaną i gotową do użycia na zupę, smarowidło, gulasz, humus itd.
W każdej chwili możemy sięgnąć do zamrażarki po taką fasolę czy cieciorkę i dodać żądaną ilość wprost do garnka z gotującą się potrawą jeśli wcześniej na namoczyliśmy i nie ugotowaliśmy naszych strączków na bieżąco.
Jeśli potrzebna jest rozmrożona (np. na humus czy inną pastę) – wyjmuję ją z zamrażarki i wkładam do lodówki na noc, a jeśli zapomnę, to przelewam ją gorącą wodą lub wstawiam pojemniczek do gorącej wody, przez co szybko jest gotowa do dalszej obróbki.
Uwielbiam bób, ulubioną roślinę strączkową stulatków z Sardynii. Zawsze mam w zamrażarce zapasik łuskanego bobu na zimę (najlepiej mrozić go gdy jest młody i słodki, starszy będzie zachowywał się podobnie jak zielony groszek: będzie mieć twardszą skórkę i będzie bardziej mączysty).
Co za frajda nawet w środku zimy zajadać się ulubioną sałatką z bobu! Przed zamrożeniem nie trzeba go gotować, mrożę go na surowo, potem taki zamrożony wrzucam na kilka minut do parowara albo (również bez odmrażania) wprost do garnka z gotującą się potrawą.
W zeszłym roku zamroziłam za mało i sięgnęłam pod koniec zimy po gotowe mrożonki tej smacznej i pożywnej rośliny strączkowej.
Z innych warzyw strączkowych do mrożenia nadają się też łuskany zielony groszek oraz zielona fasolka szparagowa. Obydwa warzywka mrozić można na surowo, bez uprzedniego gotowania – podobnie jak bób.
Na zapas można mrozić też ugotowane pełne ziarna (ryż, quinoa). Czasem ugotujemy za dużo i potem wysycha i się marnuje, a można śmiało zamrozić w pojemniczkach.
W celu odmrożenia wystarczy wstawić na noc do lodówki dzień wcześniej albo odmrozić dużo szybciej za pomocą parowaru, ostatecznie pojemniczek z mrożonką wstawić można do miski wypełnionej gorącą wodą.
Odmrożenie porcji pełnoziarnistego (np. czarnego, czerwonego czy brązowego) ryżu w parowarze trwa krócej niż jego ugotowanie.
10. Swojej roboty vegeta – jarzynka
Nie kupuję już gotowych kostek rosołowych, przypraw typu jarzynka, chemicznego płynu Maggi itd. Po prostu ich zaśmiecony skład pozostawia bardzo wiele do życzenia.
Jeśli chcemy jeść zdrowo, to produkty korporacyjne odpadają – głównym celem każdej korporacji jest duży zysk na produkcie, a nie nasze zdrowie, powiedzmy to sobie szczerze.
A dużego zysku na produkcie nie sposób osiągnąć nie używając chemicznych poprawiaczy smaku, koloru i konsystencji oraz dając jako podstawowy składnik ten najtańszy czyli… sól. Albo rafinowany olej palmowy.
Do zup i potraw stosuję własnej roboty „jarzynkę”, której najważniejszym składnikiem są suszone warzywa (włoszczyzna), zioła i przyprawy. Zawiera ona zatem nie sól, lecz warzywa jako podstawę, antyoksydacyjne zioła jako dodatek i bardzo niewiele soli.
Przepis podałam tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/czym-przyprawiac-potrawy-zamiast-kostek-i-vegety/
11. Octy naturalne i swojska musztarda
Zwykły ocet spirytusowy używam tylko w celach gospodarczych. Do konsumpcji należy używać octów z naturalnej fermentacji jak np. ocet jabłkowy lub ciemny ocet balsamiczny.
Na ocet jabłkowy przepis podałam tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/ocet-jablkowy-jak-zrobic-w-domu-i-do-czego-sluzy/
Musztardę podobnie jak ocet jabłkowy można prostym sposobem zrobić w domu, w tym celu należy użyć nasion gorczycy ekologicznej – konwencjonalnie uprawiana gorczyca jest bowiem jedną z roślin, która często jest przez rolników pryskana Roundupem (glifosatem) przed zbiorami w celu desykacji.
Przygotowanie domowej musztardy nie jest kłopotliwe, bardziej kłopotliwe jest czekanie aż straci swoją początkową piekielną ostrość, co może potrwać kilka tygodni, dlatego na słoiczku warto napisać datę przygotowania i… cierpliwie czekać.
Przepis na domową musztardę (oraz 98 innych zdrowych pyszności) znajdziecie w moim e-booku „99 Przepisów Kuchni Szybkiej i Zdrowej”.
12. Podbijacze „piątego smaku” czyli umami
Oprócz czterech podstawowych smaków (słodki, słony, gorzki, kwaśny) jest jeszcze piąty smak, zwany umami, zależny od obecności w pokarmie kwasu glutaminowego. To on dodaje głębi naszym potrawom, jest określany jako „rosołowy” lub „mięsny”. Jest tak dobry, że aż uzależniający.
W smak umami faktycznie mięso jest bogate, podobnie jak sery: to między innymi dlatego ludzie łatwo się od spożywania tych pokarmów uzależniają.
Chemicznie pozyskuje się ten smak za pomocą glutaminianu sodu, co przemysł spożywczy czyni ochoczo – uzależnienie od swoich produktów mają wtedy jak w banku: klient z chęcią kupi produkt oceniając go jako coś niezwykle smacznego.
Jednak glutaminian sodu to nie jest najzdrowszy sposób na cieszenie się smakiem umami (choć niewątpliwie jest najtańszy).
Smak umami można osiągnąć bardziej naturalnymi środkami, dodając do potraw:
- japoński sos sojowy Tamari (ekologiczny, naturalnie fermentowany z soi niemodyfikowanej genetycznie, bezglutenowy, o obniżonej zawartości soli) – na wzór naturalnego oryginału powstała chemiczna podróbka czyli płyn Maggi i jemu podobne „przyprawy do zup” obfitujące w glutaminian sodu,
- pasta miso: używają jej Japończycy zamiast kostek rosołowych, jest to pasta ze sfermentowanej soi (również i w tym przypadku warto sięgać po wersje ekologiczne) – na wzór naturalnego oryginału powstały chemiczne kostki rosołowe, „pasty bulionowe” i tym podobne wynalazki z glutaminianem,
- płatki drożdżowe nieaktywne (jak sama nazwa wskazuje zawarte tam drożdże są już nieaktywne, więc nie poczynią nam szkody, a za to dodają „serowego” posmaku potrawom), to bogate źródło nie tylko smaku umami ale i witamin z grupy B oraz selenu – w przeciwieństwie do glutaminianu sodu, który zawiera tylko glutaminian sodu,
- koncentrat pomidorowy, pomidory suszone (bogate nie tylko w smak umami ale i w antyrakowy likopen oraz mnóstwo witamin i minerałów),
- grzyby (świeże i suszone, np. leśne lub pieczarki, szczególnie brązowe, jak również shiitake – nie tylko mają smak umami ale i wzmacniają odporność).
Warto mieć przynajmniej jeden z naturalnych podbijaczy „piątego smaku” zawsze pod ręką – nasze potrawy będą smaczniejsze i do tego zdrowsze. To się nazywa upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! 🙂
13. Karob i naturalne kakao
Niezbędne w zdrowej kuchni. Jeśli kakao, to raczej to surowe, ale nie każdy lubi.
Doskonałą alternatywą jest karob: jest zdrowy i do tego smaczny – prawdziwa kopalnia wapnia, o delikatnie słodkawym smaku (w przeciwieństwie do kakao, które jest gorzkie).
Nie ma nic smaczniejszego niż karobowa owsianka w chłodny poranek. Albo „czekoladowy” zimny koktajl owocowo-warzywny w poranek upalny. 🙂
14. Tahina i masło orzechowe
Znakomity dodatek zawsze wtedy gdy potrzebuję tłustawej i kremowej konsystencji (do pasty, dipu, dressingu, smarowidła, do wypieków itp.).
Zdecydowanie zdrowsza wersja niż zastosowanie oleju, ponieważ zamiast samych tylko kwasów tłuszczowych zjadamy całe zmiksowane ziarna lub orzechy – wraz z całą dobrocią tego wszystkiego co zawierają.
15. Produkty pełnoziarniste
Pod tą nazwą najczęściej kojarzymy chleb razowy albo brązowy makaron. Jednak to są produkty raczej dosyć przetworzone (długa była droga od całego ziarna do chleba!).
Najlepsza forma spożywania pełnego ziarna to je po prostu ugotować w całości.
Moją kuchnię obok słoiczków z kolorowymi nasionkami roślin strączkowych zdobią też słoiczki z ulubionymi produktami pełnoziarnistymi: płatki owsiane i orkiszowe, różne kolory ryżu (brązowy, czerwony, czarny), złocista kasza jaglana i beżowa gryczana (niepalona) oraz perłowa i trójkolorowa quinoa.
A gdybyśmy mieli zrobić listę 15 niezbędnych produktów kuchni „tradycyjnej”? Myślę, że wyglądałaby tak jak kiedyś moje kuchenne zapasy:
- Cukier (oczywiście biały) i słodycze
- Mąka (bialutka, rzecz jasna) i pieczywo
- Makaron (biały jak najbardziej)
- Ryż (oczywiście oczyszczony, biały)
- Margaryna (masło – jeśli w wersji de luxe)
- Olej (rafinowany, bo „najlepszy do smażenia”)
- Wędliny, parówki, kiełbasy
- Mięso, dużo mięsa
- Sery i serki – dużo różnych. I jajka.
- Dosładzane i kolorowane „produkty mleczne”
- Mleko krowie w kartonie (a najlepsze UHT, bo długo stoi)
- Dania gotowe i „pomysły na…”
- Maggi, kostki i vegeta (jarzynka, kucharek, jak zwał tak zwał)
- Mrożonki dań gotowych (paluszki rybne itp.)
- Puszki (mięsne, rybne, rzadziej warzywne)
Tak wyglądają kuchenne zapasy większości ludzi, tak wyglądają też zapasy licznych punktów zbiorowego żywienia: stołówek, barów i knajp.
To właśnie jemy my i nasze dzieci: cukier, sól i tłuszcz w towarzystwie fury pszenicy, mięsa i nabiału.
Czy można się zatem dziwić, że taki a nie inny jest stan zdrowotny przeciętnego obywatela?
Dzisiaj jak się okazuje mogę żyć bez wszystkich tych rzeczy.
Choć wcześniej nie wyobrażałam sobie bez nich pichcenia i w ogóle życia!
Oleju „do smażenia” nie używam, bo nie smażę.
Masła ani margaryny nie używam, bo nie smaruję niczego czystym tłuszczem (mierne korzyści w przeliczeniu na każdą spożywaną kilokalorię).
Potrzebne organizmowi kwasy tłuszczowe bardziej opłaca się czerpać z produktów całościowych, w których się one znajdują.
Makaron czy pieczywo przestały mi być jakoś strasznie niezbędne, ponieważ nawet gdy nie mam ich w domu to i tak z produktów nieprzetworzonych pomieszkujących na stałe w mojej kuchni zawsze coś smakowitego i przynoszącego zdrowotne korzyści uda się wyczarować (zupę lub potrawkę, koktajl, sałatkę, deser itp.).
A mięso? Tak naprawdę wszystko jest kwestią odpowiedniego doprawienia naturalnymi przyprawami: doskonale doprawiona zapiekanka z pieczarek, pomidorów i szpinaku nie smakuje przecież gorzej od zapiekanki z mięsem, ale na pewno skuteczniej zmniejszy ryzyko zapadnięcia na szereg chorób cywilizacyjnych i ochroni zdrowie wzmacniając odporność.
Cukru nie mam w domu, bo nie słodzę, ale czasem go kupuję by sobie zrobić peeling cukrowy do ciała (do stosowania zewnętrznego cukier nadaje się świetnie).
Uwolniłam się od cukrowego nałogu (co opisałam w moim e-booku „Cukrowy Detoks”) tak jak od nałogowego codziennego spożywania używek, pokarmów odzwierzęcych, tytoniu i… nałogu narzekania i negatywnego myślenia. 😉
Jeśli jeszcze bronisz się przed zmianą albo wciąż uważasz, że przecież „dobrze się odżywiasz”, to koniecznie zobacz co masz nie tylko w szafkach czy lodówce, ale i w… śmietniku.
Kiedyś dr Andrew Saul napisał coś takiego: jeśli chcesz wiedzieć jaki jest stan twojego zdrowia, skąd się wzięły twoje cierpienia i na co możesz liczyć w niedalekiej przyszłości, to najpierw dokładnie obejrzyj zawartość swojego kosza na śmieci.
Co tam znajdziesz?
Obierki z warzyw czy może raczej opakowania po przemysłowo przetworzonych produktach i puste puszki po napojach gazowanych?
Ogryzki jabłek czy błyszczące papierki po słodyczach, lodach i czipsach?
Resztki po wyciśniętych sokach warzywnych czy… puste opakowania po lekach?
Twój śmietnik prawdę ci powie! 🙂
Gdy zmienia się zawartość naszego kosza na śmieci – zmienia się też stan naszego zdrowia.
Obejrzyj także inne części kuchni, na przykład zlew i naczynia, które do niego wkładasz.
Ile tłuszczu znajduje się na talerzach, jak bardzo zatłuszczony jest zlew, ile płynu do naczyń potrzebujesz by zmyć swoje garnki i naczynia (albo inaczej: na ile miesięcy starcza ci litrowa butelka płynu do naczyń)?
To są drobiazgi, ale mają duże znaczenie i wiele mogą powiedzieć o tym, czy faktycznie „dobrze się odżywiasz” oraz jakie są twoje szanse zachowania przewlekłego zdrowia na przyszłe lata.
Kuchnia to nasze domowe laboratorium. Tu tworzyć powinniśmy posiłki z produktów wspierających życie.
Jak takie produkty rozpoznać w sklepie?
To proste: nie posiadają etykiet, które musimy mozolnie rozszyfrowywać!
Prawdziwe jedzenie tworzy natura, podróbki – tylko człowiek.
Jedzmy zawsze oryginał, trzymając się możliwie z dala od podróbek – oto recepta na przewlekłe zdrowie i witalność! 🙂
Naturoterapeutka i pedagog, autorka książek, e-booków i szkoleń, założycielka Akademii Witalności, niestrudzona edukatorka, promotorka i pasjonatka zdrowego stylu życia. Autorka podcastu „Okiem Naturopaty”. Po informacje odnośnie konsultacji indywidualnych kliknij tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/naturoterapia-konsultacje/
Arbiter napisał(a):
Pięknie wszystko podsumowane.Dziękuje ci za to, że w taki sposób wszystko robisz i przekazujesz wiedzę .Pomogło to mi i na pewno wielu innym osobom:). Dziękuję.
Marlena napisał(a):
Cieszę się, że się przydało! 🙂
surojadek napisał(a):
Super artykuł..jak zwykle 😉
Marlena napisał(a):
Cieszę się i pozdrawiam cieplutko! 🙂
Agnieszka napisał(a):
Super praca dziekuje bardzo ze jestes .Ja dzis zaczelam z mezem post Daniela .
Marlena napisał(a):
To wspaniale! I ja dziękuję Tobie, że jesteś. <3 🙂
Zdrowia i witalności życzę z całego serca Tobie i mężowi, Agnieszko.
Gosia napisał(a):
Witam ,Marleno czy myślisz o wydaniu nowego ebooka z przepisami? Te 99 sa super ,ale moze masz cos nowego w zanadzrzu:)
Marlena napisał(a):
Pomyślę o tym! 🙂
gajowy napisał(a):
Dodając do tej listy – nie wybrażam sobie kuchni bez dobrych olejów i glinek spożyczych. Z olei najbardziej sobię cenię – z pestek dyni, lnu i oliwek. Wiem że Marlena promuje zjadanie całych nasion – te też jadam. Ale dzięki olejom – tak samo jak dzięki wyciskanym sokom – łatwo zwiększyć podaż zdrowych produktów. Oleje to nie tylko tłuszcz (przynajmniej te nierafinowane) ale też to co w tłuszczach się rozpuszcza czyli m.in. witamina E.
Jeśli chodzi o glinki to temat jest szerzej nieznany choć stary jak świat. Człowiek jak i większość naczelnych okresowo podjadał sobie ziemię – co sprzyjało zdrowiu. Nazywa się to geofagia (ciekawy, kontrowersyjny temat na artykuł ?!). Ja ograniczam się do spożywania tzw, glinek zdrowotnych (o dużym stosunku krzemu do aluminium) gdyż są one bodaj najlepszym źródłem krzemu i to z „pierwszej ręki” – prosto od matki natury.
Marlena napisał(a):
Oleje nie są aż tak bardzo zdrowe jak nam wmówiono: oleje to dzieło człowieka, któremu od zawsze się wydaje, że jest mądrzejszy od natury i uda mu się ją przechytrzyć. Olej to taki sam izolat jak cukier, a nierafinowany jest o tyle zdrowszy od rafinowanego jak cukier brązowy od białego.
Nie mam przy tym nic przeciwko stosowaniu izolatów terapeutycznie (wszelkie ekstrakty, izolaty itd. włączywszy cukier czy olej mogą być stosowane terapeutycznie i są), ale traktowanie ich jako niezbędnego codziennego pokarmu jest już przesadą: indianie Tarahumara nie znają olejów (choć jedzą nasiona chia itp. oraz orzechy), a biegają na dystansach po kilkaset kilometrów i nie znają chorób serca i układu krążenia. Każdemu z nas daj Boże! 😉
Umówmy się: domniemaną „zdrowotność” olejów wmówiła nam reklama – podobnie jak do niedawna mleka, a przed wojną cukru („Matko, nie żałuj dziecku cukru”, „Cukier krzepi” itd.). Przemysł na czymś zarabiać musi. Najczęściej zarabia na głupcach nie kwestionujących tego, co im się wmawia.
I nie znaczy też, że nie posiadam żadnego oleju w domu: mam owszem oliwę extravergine i olej kokosowy, ale do ich aplikacji używam odpowiednich narzędzi (podobnie jak do aplikacji soli czy pieprzu używam solniczki i pieprzniczki): mam pędzel silikonowy, spryskiwacz spray i atomizer z pompką (Misto – świetny, polecam, bywa w TK-max, jest też na Amazonie). Wstępne podsmażanie (np. cebulki) u mnie odbywa się najczęściej na wodzie, bulionie (lub tamari z wodą), rzadziej na prysku samej oliwy.
Nie chodzi przy tym o to, że nierafinowane oleje mają jakieś szkodliwe składniki, ale o to, że… nie mają już tych dobrych! Nie ma też przecież w oleju żadnej witaminy rozpuszczalnej w tłuszczach, której by nie było w surowcu z którego powstał. Opłaca się bardziej jako pokarm codzienny spożywać ten surowiec niż izolat, świetnie rozebrał to na czynniki pierwsze Mateusz Żłobiński: https://salaterka.pl/najwieksze-dietetyczne-oszustwo-ostatnich-lat/
Dlatego tam gdzie tylko to możliwe odpuszczam sobie mityczny „zdrowy olej” lub stosuję go w ilościach minimalnych – wolę dodać do mojej potrawy całościowy pokarm zawierający kwasy tłuszczowe (np. posypać orzeszkami, dodać wiórki kokosowe, chia, udekorować ziarnem słonecznika, dyni, sezamu, lnu, zrobić z nich dressing, zmiksować i wypić w koktajlu itd).
Co do spożywania ziemi to się nie wypowiem, bowiem nie praktykuję. Pamiętam jednak jak osoba z rodziny raz opowiadała, że będąc dzieckiem ciągle jadł ziemię: rodzice mieli z nim niemały kłopot. Udali się więc zmartwieni tym faktem do pediatry, a ten zalecił, by – skoro dzieciak tak lubi tę ziemię – to proszę bardzo: niech mu ją podadzą jako posiłek na talerzyku i niech je ile wlezie. Było to dziwne zalecenie i choć pełni obaw – zrobili tak! Nie tknął. Pojął, że ziemia jednak nie jest pokarmem. W tym momencie skończył się raz na zawsze problem jedzenia ziemi! 😀
Kasz napisał(a):
Świetne podsumowanie! Gdybym nie dzieliła kuchni (i lodówki) z klasycznie mięsożernym teściem, u którego króluje kuchnia, powiedzmy, że niemiecka (piwo+golonka+kapustka), to zawartość moich szafek byłaby w 100% identyczna jak Twoja. No, może poza musztardą, do tego jeszcze nie doszłam 😉
Dla tych, którzy powiedzą, że zaopatrzenie takiej kuchni, zwlaszcza w produkty „nietypowe” jak tahini, karoby i inne chia będzie zgubne dla ich budżetu, dodam tylko swój sposób: w budżecie domowym mam miesięcznie określoną (wcale nie taką dużą) kwotę na tzw. „eko-zakupy”. W sprawdzonym eko-sklepiku mam kartę stałego klienta – raz w miesiącu idę w długą i kupuję wg listy albo to, co mi się skończyło, albo coś, czego aktualnie chcę spróbować. I tak np. puszkę takiego karobu trudno jest zużyć w miesiąc, przynajmniej mi, więc w następnym miesiącu już nie muszę kupować karobu, mogę kupić co innego. Tym sposobem w kilka miesięcy szafki same zapełniają się sprawdzonymi i naprawdę różnorodnymi produktami, które z czasem albo dokupuję, jeśli się sprawdziły w menu rodzinnym, albo po prostu odpuszczam. Nie trzeba od razu kupować wszystkiego i rujnować portfela oraz narażać się na krzywe oko męża 😉
Jeszcze w temacie dra Fhurmana chciałam. Jestem właśnie po lekturze Superodporności i o ile co do zasady zgadzam się z tym, co pisze pan doktor, to jednak są takie akcenty (jak np. jego zdanie nt. wit C), z którymi zgodzić się (już) nie mogę. Chyba dobrze, że kwestionowanie autorytetów to moja druga natura 😉 A co Ty myślisz o tej jego teorii wyłączności? Ciekawam 🙂
Pozdrawiam!
Marlena napisał(a):
Fuhrman ma rację jeśli chodzi o utrzymanie zdrowia w normalnych warunkach: dieta jeśli jest prawidłowa może to zadanie wykonać i nie będzie wtedy potrzeby sięgać po suplementy. Natomiast to czego nie wie (albo udaje, że nie wie) to cały dorobek medycyny ortomolekularnej, czyli terapeutyczne zastosowanie witamin w leczeniu (np. infekcji).
Możemy też potrzebować megadawek czy suplementów w związku ze stresem, operacją, ukąszeniem jadowitego owada, pogorszeniem się diety gdzieś na wyjeździe gdzie nie mamy dostępu do „naszego” jedzenia itd. Jednym słowem suplementy bywają przydatne zawsze wtedy gdy ilości pobierane z diety stają się zbyt małe i nie załatwiają nam sprawy.
Na co dzień jednak są przy gęstej odżywczo diecie zbędne i w tym się zgadzam z drem Fuhrmanem: powinniśmy nauczyć się przede wszystkim prawidłowego odżywiania, a nie z lenistwa ograniczać się do dorzucania suplementów do kiepskawej i ubogiej odżywczo diety. Natury nie da się oszukać: nasze jedzenie oprócz witamin i minerałów ma szereg innych składników, z których część jeszcze nawet nie została odkryta przez naukę, a które wszystkie niczym w orkiestrze działają wspólnie razem na naszą korzyść w celu zachowania zdrowia.
Patka napisał(a):
Co do kwestii kupowania produktów ze „zdrowej półki”. Wydaje mi się, że niektórzy (czyli ci, którzy tego nie robią) mają złe wyobrażenie o kosztach związanych z żywieniem się zdrowymi produktami i stąd ich przekonanie o tym, że jest to drogie. Porównują to do ich zakupów. Ale to nie są te same towary. Trochę tak jak wtedy, gdy mięsożerca pyta „to co ty jesz?” bo porównuje to do swojego jadłospisu, gdzie po odstawieniu mięsa nie zostaje nic na talerzu. I zgadzam się, że ceny są wysokie (niektórych aż za, ale to wynika z niskiego popytu), jednak należy się przyjrzeć konsumpcji. OK, może i taka czekolada mleczna z rodzynkami ze średniej półki kosztuje ok. 2,50 zł, a taka bio gorzka z jakimś bio owocem 10,00 zł, tylko, no właśnie T Y L K O 🙂 takiej czekolady mlecznej można zjeść w miesiącu kilka (ja jeszcze jak jadłam to nie było problemem zjeść całą tabliczkę na jeden raz – jak batonik), a taką bio gorzką zjemy jedną na miesiąc, albo i nie. I nie jest to wcale kwestia „bo szkoda, bo droga, to będę ją kisić miesiąc” – po prostu wystarczy kostka i to jeszcze jak akurat przyjdzie ochota na słodkie i tyle, dziękuję. To taki przykład pierwszy z brzegu, ale w moim przypadku jakże trafny. I tak było, zajadałam się czekoladą jak posiłkiem. Teraz zjem dosłownie kostkę lub dwie i ta czekolada leży, aż się na nią znowu natknę szukając w szafce czegoś innego. Oczywiście też można stwierdzić, bo to inny smak to się odechciewa. Jednak wcale nie o to chodzi. Po prostu na zdrowej diecie człowiek na samo spojrzenie na taką mleczną czekoladę, wiedząc jaki ma skład, wiedząc jak jest masakrycznie przesłodzona, rezygnuje z takiego wyboru. Po prostu nie ma ciągot na słodkie 😉
Kasz, ja robię podobnie z zakupami, tzn. jeśli chodzi o jakieś bakalie, pestki, kasze to kupuję raz na jakiś czas w dużych ilościach, a na bieżąco warzywa i owoce. U mnie się sprawdza. Po pierwsze wychodzi taniej, po drugie zawsze mam pod ręką połowę obiadu już w szafce na cały tydzień, i.e. kasza gryczana, jaglana, pęczak, jęczmienna, ryż czarny, ciecierzyca, soczewica, a można by jeszcze wymieniać 😉 Pozdrawiam
Łuki napisał(a):
Hm prawdziwie wegańska kuchnia, jesteś weganką? 🙂
Co prawda ten punkt 1 i 2 można było połączyć, bo świeże warzywa również mogą i powinny być zielone 😀 Ale powiem Ci że u mnie wygląda to niemal tak samo, wszystkie 15 punktów. Zabrakło mi jednak: oleju kokosowego do podsmażenia (nie mówie tu o jakimś smażeniu), pomidorów suszonych i pomidorów suszonych w oleju, mąki kokosowej, kasztanowej lub tych ze starych odmian pszenicy – samopszy i płaskurki. Ogólnie świetny post, widać że gęstych odżywczo produktów u Ciebie nie brakuje i tak powinno być w każdym domu, wtedy może przychodnie i szpitale nie pękałyby w szwach..
Marlena napisał(a):
Łuki, nie jestem weganką, choć nie mam absolutnie problemu z dietą 100% roślinną: bardzo dobrze mi robią wstawki z takiej diety w ogóle pozbawionej produktów odzwierzęcych, a latem także kompletnie witariańskiej (zawsze czuję się po takiej sesji jak nowo narodzona).
Z tych wszystkich wymienionych przez Ciebie produktów nie ma ani jednego, który byłby mi niezbędny do przetrwania lub utrzymania zdrowia. To tylko dodatki. Gdyby ich nie było nie tęskniłabym, podobnie jak nie tęsknię już za produktami odzwierzęcymi. Mogą być, mogą nie być – nie robi mi to różnicy.
Zazwyczaj podsmażam bezolejowo – po prostu wystarczy dobrze rozgrzać naczynie, a proces obróbki termicznej i tak się rozpocznie, a żeby się nie przypalało trzeba dodać trochę płynu (woda, tamari, bulion warzywny). Jeśli natomiast czasem jest konieczne użycie minimalnej ilości oliwy, to używam atomizera i nanoszę cienką warstwę, więcej w ogóle nie jest potrzebne. Zarówno butelka oliwy jak i oleju kokosowego starcza mi na baaardzo długo. Zaoszczędzone pieniądze wolę wydać na prawdziwe, żywe jedzenie. O, na przykład awokado sobie kupić. 🙂
Aneta napisał(a):
Natchnęłas mnie do założenia swojego bloga o zdrowym odżywianiu, trzeba szerzyć tę wiedzę, którą wydawałoby się każdy powinien posiadać ale reklamy nam wmowily ze trzeba jeść mięso, karkowki, schaby, kiełbaski oraz mleko i nabiał. Przetworzone śmieci i słodycze też bez przerwy w TV. Pozdrawiam Cie z kuchni, u mnie dziś kasza gryczana z pieczarkami i surówka z czerwonej kapusty;)
Marlena napisał(a):
Super! Życzę dużo sukcesów i radości z prowadzenia bloga. Zgadza się – zmiana musi wyjść od nas, konsumentów, a rynek jak zwykle dostosuje się, bo to my jako konsumenci tutaj rządzimy i „głosujemy portfelem” – my wiemy już co chcemy jeść, a nie kupując pewnych produktów pokazujemy wymownie producentom co mogą sobie z nimi zrobić i gdzie wsadzić. 😉
Pozdrawiam serdecznie wzajemnie, Aneto! 🙂
Jadwiga napisał(a):
Marlena czy mogłabyś cos więcej napisać o umami i jak w praktyce podbijać smaki potraw….
Nie mam o tym pojęcia… tj co do ktorych potraw można dodać.
Na pewno masz spore doświadczenie w tym, dziękuje!!!
Marlena napisał(a):
Tak jak napisałam w artykule, Jadwigo: dodajemy do potraw naturalnych podkreślaczy smaku umami, czyli produkty naturalnie bogate w kwas glutaminowy, np. płatki drożdżowe nieaktywne, sos sojowy tamari lub pasta miso, koncentrat pomidorowy (lub passata lub pomidory suszone), grzyby (np. shiitake suszone lub świeże, pieczarki – szczególnie brązowe). Co tam nam najbardziej akurat pasuje, bo nie wszystko pasuje do każdej potrawy.
Bogatym źródłem kwasu glutaminowego są też wodorosty kombu (to stamtąd go pierwszy raz wyizolował japoński naukowiec) – do nabycia w sklepach ze zdrową żywnością. Z produktów odzwierzęcych bogate w kwas glutaminowy są mięso, ryby, sery dojrzewające (np. parmezan).
Człowiek ma na języku receptory smaku umami, wykrywające kwas glutaminowy (tak jak sól kuchenna jest słona, a cukier słodki, tak kwas glutaminowy jest „umami”). Pierwszym źródłem tego kwasu dla nas jest mleko matki, dlatego wszystko co jest umami smakuje nam bardziej niż to, co nie jest umami (podobna sprawa ma się przez to również ze smakiem słodkim: wszystko co słodkie smakuje nam bardziej niż mało słodkie, bo mleko matki jest słodkie).
Teraz łatwo pojąć skąd u wielu ludzi bierze się obrona „konieczności” codziennego spożywania takich produktów jak mięso czy ser: to sprawka umami. Rzecz jasna bez tych produktów spokojnie można żyć i wcale nie są nam „niezbędne” do przetrwania, to głównie kwestia uzależnienia kubków smakowych od smaku umami (podobnie zresztą uzależniamy się od smaku słonego i słodkiego).
Jeśli chcesz wiedzieć czym jest smak umami to pomyśl jak smakuje potrawa doprawiona tylko solą i ziołami, a jak doprawiona kostką rosołową czy przyprawą do zup w płynie typu „Maggi” (zawierającą sztuczny glutaminian sodu – sprawcę smaku umami). Zamiast za pomocą sztucznego glutaminianu w postaci kostki czy płynu „Maggi”, możemy ten sam „umami” smak nadać naszym potrawom używając naturalnych bogatych w kwas glutaminowy składników wspomnianych powyżej, jeśli dodamy je do potrawy (a z płatków drożdżowych i migdałów lub nerkowców oraz szczypty przypraw można nawet zrobić bezmleczną posypkę zastępującą godnie parmezan w wielu potrawach – przepis jest w moim e-booku „99 Przepisów Kuchni Szybkiej i Zdrowej”).
Kuchnie świata uważane za najsmaczniejsze (włoska, japońska, chińska) są dlatego tak określane, że w tych kuchniach mamy do czynienia z różnymi naturalnymi źródłami smaku umami (np. pomidory, parmezan, sos sojowy, wodorosty, shiitake, pasta miso itp.).
W żywności przetworzonej tych naturalnych źródeł nie ma, zostały zastąpione syntetyczną substancją – glutaminianem sodu (MSG) – kontrowersyjną bo podejrzewaną o to, iż jest neurotoksyną niszczącą komórki mózgowe (oczywiście nie ma to miejsca w stosunku do naturalnych źródeł pokarmowych kwasu glutaminowego jak np. do poczciwych pomidorów czy grzybów, zjadanych od wieków przez ludzi).
karolina napisał(a):
super wpis,. zabrakło mi tylko kiszonek i amarantusa oraz w moim przypadku jajek i kefiru lub maślanki. 😉
Sherlock napisał(a):
Marleno, jeśli nie polecasz olejów, to z czego w takim razie robisz sosy do sałatek ? To bardzo ważne, bo sałatki (oczywiście zrobione z całkowicie zdrowych produktów) to podstawa mojego żywienia.
Marlena napisał(a):
Czasem od wielkiego dzwonu oczywiście zrobię klasycznego „vinegreta”, jednak tak normalnie do sałatek wolę fenomenalne dressingi na bazie produktów pełnowartościowych i gęstych odżywczo (np. orzechy, nasiona, awokado).
Kiedy idę do restauracji i zamawiam sałatkę, proszę by podano mi dressing osobno – niestety w knajpach wszystko zawsze jest nieeeemiłosiernie utaplane w oliwie ub oleju. Chyba po to by konsumenci po zjedzeniu czegoś takiego mieli zwiększone uczucie sytości, bo przecież nie płacą za gęstość odżywczą, nie mając nawet pojęcia, że taka rzecz istnieje! 😉
Tak jak kiedyś na wykładzie mówił dr M. Klapper: gdy idziesz do knajpy, to idziesz po to by de facto zapchać się pod korek tłuszczem, cukrem i solą, zatem bezcelowe jest wybieranie czy pójdziesz dzisiaj do knajpy chińskiej, włoskiej czy tajskiej, bo twoje zastanawianie się dotyczy jedynie tego, czy chcesz dzisiaj zjeść chiński tłuszcz, cukier i sól? Włoski tłuszcz, cukier i sól? Czy też tajski tłuszcz, cukier i sól? 😀
https://www.youtube.com/watch?v=OGGQxJLuVjg
MałaMi napisał(a):
Nie dajmy się zwariować. Jeśli, jak piszesz, sałatki ze zdrowych produktów są podstawą Twojej diety to vinegret Ci nie zaszkodzi, a już zwłaszcza zrobiony z tłoczonego na zimno oleju (np. lnianego), soku z cytryny, ziół i miodu. Oczywiście nie należy przesadzać z ilością – 1 łyżka oleju to ok. 90kcal, a miodu 80kcal. Natomiast jeśli komuś ma ten olej spędzać sen z oczu, a sałatka bez dressingu jest dla niego nie tak smaczna to zamiast oleju można użyć łyżeczkę zmielonego w młynku do kawy siemienia lnianego + łyżeczkę zmielonych ziaren słonecznika. Ważne żeby mocno zmielić ziarna, len na pył a słonecznik na miazgę. Do ziaren dodajemy trochę wody i pozostałe składniki: sok z cytryny (lub ocet jabłkowy), ulubione przyprawy i odrobinę miodu. Smak niewiele odbiega od olejowej wersji, a jednak spożywamy całe ziarna. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
Marlena napisał(a):
MałaMi, mimo wszystko wolę jeść sprytniej niż polewać dania izolowanymi tłuszczami: w tych 90+80 kcal mogę upchać dużo więcej składników odżywczych gdy wybiorę orzechy + owoce i z nich zrobię dressing. Bardzo dobre są dressingi z nerkowców oraz z orzechów włoskich. Czasem robię je też ze słonecznika. Zamiast miodu można użyć słodkich owoców (np. pomarańczy, suszonych daktyli, rodzynek, moreli), co zdecydowanie bardziej podniesie wartość odżywczą, ale nie kaloryczną.
Nawet mało kusząca sałatka nabiera niebiańskiego smaku z dobrym dressingiem. My jednak mamy jeść nie tylko smacznie, ale i sprytnie: każda wkładana do ust kaloria ma przynosić maksimum korzyści.
MałaMi napisał(a):
I bardzo dobrze, że tak robisz skoro u Ciebie to sie sprawdza. Jednak ludzie są różni i mają różne potrzeby. U mnie sprawdza się coś nieco innego. Oczywiście zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości, że świeże, sezonowe warzywa i owoce to absolutna podstawa każdego dnia. Uwielbiam je i dobrze wiem, że można z nich wycisnąć dużo smaku. Ale nie uważam, że koniecznie muszę z każdej kalorii mieć maksimum korzyści – zbyt często by mi to psuło radość i spontaniczność gotowania. Nie demonizuję miodu, oleju, czy nawet cukru (sic!). Po prostu wiem w jakich ilościach ich można użyć. Ale oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania i swoich wyborów kulinarnych. Pozdrawiam.
Marlena napisał(a):
Jestem również daleka od demonizowania czegokolwiek. Skoro takie, a nie inne masz potrzeby, to jest to Twoja sprawa i Twoje potrzeby, a mnie nic do tego: cała rozpoczęta przez Ciebie dyskusja jest po prostu bezprzedmiotowa.
Moje potrzeby i wymagania co do korzyści czerpanych z pożywienia są po prostu daleko inne niż Twoje, przy czym radość i spontaniczność gotowania nie opuściła mnie tylko dlatego, że przetworzone składniki zastąpiłam całościowymi. Wszystko tak naprawdę jest kwestią nawyków – jak mówią naukowcy w 3 tygodnie można wyrobić sobie nowe. Tak też i zrobiłam i dobrze mi z tym – póki co nie zamierzam wracać do starych.
Wzajemnie pozdrawiam!
Agnieszka napisał(a):
Pani Marleno. Tak, jak maj jest miesiącem witalności i życia, tak tę energię przekazuje Pani na swoim blogu. Wpis o zdrowej kuchni, o najbardziej wartościowych produktach, o Pani codziennym doświadczeniu- bardzo pomoże tym, którzy są otwarci na zdrowie :-). Cieszę się, że zawartość moich słoiczków i szafek a także lodówki, jest taka jak Pani… w 85% :-). Wspaniały pomysł, rewelacyjna energia WITALNOŚCI. DZIĘKUJĘ 😀
Jaco napisał(a):
Nie no, fenomenalna jest ta strona! Jestem tu dziś po raz pierwszy i już mam za sobą chyba z 8 artykułów – część informacji jest mi znana, ale wiele to dla mnie zupełne nowości. Nie wiem kiedy ja to wszystko przeczytam (ilość wiedzy pozytywnie przytłaczająca) i też czy do wszystkiego będę w stanie się przekonać lub, tym bardziej, zastosować, ale na pewno będzie to od dziś moja regularna lektura 🙂 Fantastycznie, że działasz dla wzrostu świadomości ludzi; można się zgadzać lub nie, ale bazując na własnych doświadczeniach Twoja strona przekonuje mnie jako wiarygodne i możliwie obiektywne źródło wiedzy. Jeszcze raz, imponujące. Wielkie dzięki za wkład w polepszanie jakości życia! 🙂
Marlena napisał(a):
Witaj, Jaco, rozgość się u nas i czuj się jak u siebie w domu. 🙂
Bardzo się cieszę, że moje artykuły są dla Ciebie użyteczne.
Zdrowia przewlekłego życzę i pozdrawiam serdecznie!
Daria napisał(a):
Pani Marleno a co z płatkami orkiszowymi i owsianymi ? Bo na liście nie zostały wymienione 🙂
Marlena napisał(a):
Oczywiście, że nieprzetworzone produkty pełnoziarniste są obecne (punkt 15), zaraz dopiszę płatki, ale w domyśle miały być ogólnie produkty pełnoziarniste wszystkie. 🙂
Ola napisał(a):
Z przyjemnością przeczytałam Twój wpis. Zdałam sobie sprawę, że wszystkie niezbędne rzeczy są również w mojej kuchni i stanowią ok. 90 % mojego pożywienia. Niestety są tam też produkty z drugiej listy, gdyż moi synowie reagują buntem na jedzenie inne niż tradycyjne. Trwa to już kilka lat i bardzo ciężko ich przekonać. Jedzą trochę „mojego” jedzenia ale widać, że najchętniej żywiliby się kotletami, kanapkami z serem, słodkimi serkami i płatkami śniadaniowymi itp. Warzywa dorzucają tylko na moją prośbę. Uważają, że są zdrowi i nie będą się „męczyć” zdrowym jedzeniem, które dla nich jest zdecydowanie mniej smaczne. Pozostaje chyba tylko czekać, aż przekonają się na własnej skórze ;(
Pozdrawiam, Ola
Marlena napisał(a):
Dr Fuhrman napisał w swojej książce o żywieniu dzieci, że kuszących niezdrowych pokarmów po prostu nie kupujemy i nie trzymamy w domu. Gotujemy smacznie z tego co jest, ponieważ nie ma innego sposobu aby nasze kubki smakowe przestawić na nowe smaki jak tylko ciągle spożywać nowe jedzenie. Niekiedy potrzebne jest kilka podejść, a niekiedy kilkanaście, ale zawsze w końcu nasze kubki smakowe się poddają i przestawiają, bo takie są prawa natury. Tylko ciągłe powtarzanie bodźca powoduje powstanie nowych ścieżek neuronowych w mózgu.
Warto zwrócić uwagę, że pokarm naturalny zawiera mniej (o ile wcale) stymulantów dla mózgu (cukru, soli, tłuszczu), a zdecydowanie więcej tego, co dla każdej komórki naszego ciała jest potrzebne. Bo pokarm służy karmieniu komórek, a nie ciągłemu stymulowaniu ośrodka przyjemności w mózgu pobudzaczami, ponieważ kończy się tym, że jedzenie w stanie naturalnym (pozbawione pobudzaczy) odczuwane jest jako mniej smaczne. Tymczasem ono nie jest mniej smaczne, tylko ono nie zawiera stymulantów (a przecież inteligentna Matka Natura na pewno by je tam umieściła, gdyby były nam do przeżycia potrzebne, ale nie są!).
Poza tym to nie jest tak, że zdrowe jedzenie jest mniej smaczne, bo wszystko jest kwestią przypraw tak naprawdę. Moja rodzina przez jakiś czas nie przychodziła do mnie nigdy na Wielkanocny obiad („bo nie ma mięsa, to co to za święta”), ale jak im w tym roku przygotowałam menu, to jedli aż im się uszy trzęsły i prosili o dokładki, a na koniec stwierdzili ze zdumieniem, że to wege i zdrowe jedzonko jednak nie jest wcale niesmaczne (choć ja w kuchni używam minimalne ilości soli, cukru i tłuszczu, za to nie żałuję przypraw i naturalnych podbijaczy umami). Dostali między innymi żurek z jajkiem, lasagne z nadzieniem pieczarkowo-szpinakowym, a tradycyjna sałatka jarzynowa przyprawiona była majonezem nerkowcowym bez grama dodanego oleju, o czym dowiedzieli się po fakcie, jak już skończyli mlaskać z zachwytu. 😉
Marlena napisał(a):
Co myśli Pani o gotowaniu fasoli, ciecierzycy na parze w garnku lub szybkowarze? Czy lepiej w dużej ilości wody? W książce Dobre Bakterie Robynne Chutkan przy zaleceniach jak pozbyć się trądziku jest informacja aby zjadać dziennie przynajmniej trzy porcje ciemnozielonych warzyw liściastych, takich jak szpinak, jarmuż i botwina. Wszystkie te rośliny mam w ogródku, ale czytając Pani bloga znalazłam informację aby codziennie nie jadać szpinaku. Lubię czytać Pani teksty bardziej niż książki które Pani poleca. Jest więcej konkretnych informacji. Takie streszczenie książek. Odnośnie tej zieleniny to lepiej zjadać tak jak Robynne zaleca czy lepiej każdego dnia zjadać inną?
Marlena napisał(a):
Ja gotuję różnie, ale najczęściej w wodzie. Co do warzyw liściastych to warto je rotować – zjadać różne i przeplatać, bo przecież mamy ich mnóstwo do wyboru. Na tym polega dieta urozmaicona, a nie na tym by każdego dnia jadać jedno i to samo (wtedy ustrój może zareagować nietolerancją pokarmową: najczęstsza jest na pokarmy zjadane nawykowo latami niemal codziennie jak pszenica, mleko, jaja).
gosia napisał(a):
Pani Marleno -co Pani sądzi o hydrokolonoterapii ? Warto robić czy nie ? Z góry dziękuje za odpowiedź.
Marlena napisał(a):
Gosiu, pojęcia nie mam, nigdy nie robiłam, nic nie mogę powiedzieć o działaniu takiego zabiegu.
Basia napisał(a):
Ja się też zastanawiam nad tym z jednej strony chcę spróbować,a z drugiej zwierzęta nic takiego nie robią, natura tak nas zaprojektowala, że sami się oczyszczamy.
Marlena napisał(a):
Bo zwierzęta jedzą tylko naturalny pokarm, na surowo, jak go Bozia stworzyła. Nie piją wody ognistej lecz zwykłą, nie palą fajek, nie przyjmują leków, nie wcierają sobie w skórę chemikaliów. Nie spożywają niczego z puszki, pudełka czy torebki. Przynajmniej te żyjące na wolności, bo z domowymi już nie jest tak łatwo: chorują tak samo jak my i biegamy z nimi po weterynarzach aż huczy. 😉
Iza napisał(a):
Marleno,
jak robisz pasty z soczewicy/fasoli. Wszystkie przepisy, które znalazłam w internecie mają w składzie dużą ilość oleju, czym go zastępujesz?
Marlena napisał(a):
Zazwyczaj jeśli pasta jest zbyt gęsta używam do kontrolowania jej konsystencji tej wody, w której gotowałam fasolę. Czasem używam rosołu warzywnego lub jak nie mam to po prostu roztworu tamari (lub miso). Tak samo robię puree ziemniaczane, które jest po prostu boskie, mimo że nie ma tam kropli dodanego koncentratu tłuszczowego (masło, olej). Olej jest tutaj tak naprawdę zbędny. Trudno zrozumieć dlaczego ludzie walą całymi łyżkami olej (inaczej mówiąc: koncentrat kwasów tłuszczowych) do swoich wszystkich potraw.
Gosia napisał(a):
Ja bym jeszcze dodała ze swojej strony kiszonki, czyli domowej produkcji ogórki i kapustę. Cudowne źródło dobroczynnych bakterii probiotycznych, które są w głównej mierze odpowiedzialne za naszą odporność. Staram się właśnie przekonać do nich mojego małego synka, który chce barć tylko misiowe probiotyki. Ale mamy czas, nauczy się nowych smaków.
bea napisał(a):
Witam Pani Marleno 🙂
Mam prośbę, jeśli można 😉
Przeczytałam już mnóstwo artykułów o zdrowym odżywianiu i niby wiem co powinnam spożywać by schudnąć, czuć się dobrze i być zdrową ale jakoś nie potrafię za bardzo zastosować w praktyce.Co wprowadzę zdrowe zmiany to nie chudnę, chodzę głodna, z wzdęciami..
Pisała Pani jak szybko schudła przechodząc na naturę, czy mogłaby mi Pani podpowiedzieć taki dzienny jadłospis przykładowy? Nie wiem jak to jest z tymi owocami, ile jesć? Bo zauważyłam ze jak miałam dietę bez owoców to chudłam ale nie mogłam długo wytrzymać bo muszę codziennie kilka owoców zjeść po prostu 🙂
Jak jeść by było smacznie, nieskomplikowanie i bez głodu 🙂
Będę wdzięczna za poradę 🙂
Marlena napisał(a):
Bea, ja najpierw przeszłam przez post dr Dąbrowskiej, co znakomicie resetuje nasze kubki smakowe i uczy pokory: okazuje się, że można żyć bez pokarmów bez których wcześniej nie wyobrażaliśmy sobie życia, a nawet żyje nam się bez nich lepiej. 😉 Oczywiście jako bonus tracimy też zbędne kilogramy (choć samo w sobie nie jest to celem postu Daniela).
Potem był u mnie kilkumiesięczny etap diety raw – owoce i warzywa na surowo. Zupełnie inne doświadczenie i równie cenne w moim życiu. Teraz moje menu jest zróżnicowane w ciągu roku: zimą ok. 50-60% na surowo, latem mam okresy, że 90-100%, bardzo dobrze się po nich czuję. Okresowo poszczę (dieta płynna: soki, koktajle, woda, herbatki) aby dać odpocząć organom trawiennym, zainicjować procesy autofagii i przy okazji (tak mówią naukowcy) wydłużyć telomery. 😉
Od owoców się nie tyje, generalnie rzecz biorąc, chyba że przekroczymy nasze zapotrzebowanie kaloryczne, wtedy tyjemy od wszystkiego – takie są prawa termodynamiki.
Nie będziesz głodna jeśli dostarczysz organizmowi tego co potrzebuje. Jeśli nie dostarczysz – będzie wołał o dalsze dostawy pokarmu w nadziei, że w końcu dostanie wystarczającą ilość substancji odżywczych. Czyli to co jemy muszą to być pokarmy maksymalnie gęste odżywczo (maksymalna ilość substancji odżywczych przypadających na każdą spożywaną kilokalorię). Na pewno nie są to produkty zbożowe, mięso, nabiał czy słodycze.
Polecam też książki lekarza i żywieniowca, dra Joela Fuhrmana: „Trzy kroki do zdrowia” oraz „Jeść by żyć zdrowo” – pomogą Ci ogarnąć w czym rzecz. Książki zawierają też przepisy kulinarne i propozycje menu.
Jeśli potrzebujesz dalszych inspiracji kulinarnych to możesz sięgnąć do e-booka z moimi ulubionymi potrawami: https://akademiawitalnosci.pl/99-przepisow-kuchni-szybkiej-i-zdrowej/ ale od razu powiem, że nie wszystkie z tych przepisów są odchudzające (na pewno należy zmniejszyć ilość orzechów i nasion do 30g/dzień, resztę doczytasz u Fuhrmana czego ile zaleca jeść).
Bardzo fajną książkę na temat diety nutritariańskiej wydał też Mateusz Żłobiński, pisałam o niej tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/dieta-odzywcza-czyli-jaka/
Należy sobie zdać sprawę, że chudnięcie to nie tylko przewaga kalorii spalonych nad pobranymi, co można osiągnąć na każdej diecie. Jeśli jednak chcemy schudnąć ładnie, to należy jeszcze do tego się odtruć: https://akademiawitalnosci.pl/odchudzanie-czy-oczyszczanie/.
Dużą rolę gra równowaga kwasowo-zasadowa i odpowiednie odżywienie i nawodnienie każdej komórki oraz oczyszczenie płynów ustrojowych (krew oraz szczególnie limfa) ze śmieci nazbieranych całymi latami. Możliwe jest to tylko na diecie 100% roślinnej, z dużą ilością pokarmu spożywanego na surowo (forma dowolna: surówka, sałatka, sok, koktajl, lody…). I temu też zawdzięczam, że chudnięcie w moim przypadku (i to w wieku już po 40-tce) choć było dosyć intensywne, to nie spowodowało np. brzydko opadającej i sflaczałej skóry, opadniętych od odchudzania piersi, zmarszczek na twarzy itp. 🙂
bea napisał(a):
Dziękuję za odpowiedź 😊zapoznam się z książką dr Fuhrmana😊 zaczęłam wprowadzać dużo surowego do diety. Wczoraj wypiłam duży koktajl z bananami, pomarańczami i szpinakiem, zjadłam mango, nektarynkę barszcz z botwiny z jajkiem, kulkę mozarelli ze szpinakiem i innymi warzywami. Wiem ze ten ser niepotrzebnie ale kocha go i musiałam 😃 Czy to nie za dużo? Ale i tak szłam spać głodna i przez to śpię gorzej. Dzis mam na śniadanie owsianka plus raw kakao migdały i banan, mocno odżywczo, czy ta mogę chcąc schudnąć? I czy płatki owsiane zakwaszają? Bo jak tak to wyrzucam😊 A i ja mam nadmiar tłuszczu tylko na brzuchu i plecach, strasznie oporny dl zarzucenia, ok 6-7 kg. A ręce nogi chudziuteńkie..
Marlena napisał(a):
Ostatnie kilogramy są zawsze trudne do pozbycia się: to jest bardzo wiekowy, zastarzały tłuszcz, który nosiliśmy przez całe lata. Myślę, że na zlokalizowane skupiska tkanki tłuszczowej mogłaby pomóc też odpowiednia gimnastyka: w miejsce tkanki tłuszczowej wzmacniamy wtedy tkankę mięśniową. Jeśli chcesz mieć 100% pewność czy jesz pożywienie alkalizujące to tak jak wspomniałam musisz trzymać się 100% warzyw i owoców (z czego większość, a nawet całość na surowo). To w wersji terapeutycznej, gdy chcemy odkwasić się szybko i skutecznie: surowe alkalizuje i oczyszcza bardziej niż gotowane.
Gdy już osiągniemy swój cel to można ustalić sobie indywidualne proporcje pożywienia alkalizującego do zakwaszającego, bo obydwa rodzaje pożywienia są nam w sumie potrzebne i cenne odżywczo (tzn. fakt, że coś zakwasza nie znaczy że mamy to na zawsze wywalić z menu), np. 80% alkalizującego+ 20% zakwaszającego albo inne proporcje (70/30, 60/40) w zależności od naszego stanu zdrowia, pory roku, tego co nam mówi organizm itd.
paula napisał(a):
Marleno dziękuję za kolejny artykuł czytam jak każdy poprzedni z zapartym tchem. Chciałabym zainwestować w dobry garnek do gotowania na parze jak dotąd gotuje na durszlaku ze stali nierdzewnej wlozonym do garnka z wodą. Czy mogłabyś mi coś polecić i czym się kierować przy wyborze. Pozdrawiam serdecznie
Marlena napisał(a):
Paula, ja mam garnek do gotowania na parze elektryczny. Model to jest Tefal Vitacuisine Compact VS4003. Służy mi bezawaryjnie już od paru lat (chyba z 6?) choć trochę kosztował (coś koło 300-350 zł). Bardzo szybko gotuje, dosłownie w ciągu minut. Czyli nie muszę czekać aż się zagotuje woda w garnku itd. Czyszczenie w sumie też jest łatwe i nie zabiera dużo czasu. Co jakiś czas muszę tylko odkamienić podobnie jak czajnik elektryczny (wodę z octem wlać do środka i nastawić cykl parowania). No i to tyle. 🙂
paula napisał(a):
Dziekuje bardzo. Zastanawiam sie czy należy moczyć fasolę lub kasze na noc a potem odlewac wodę myślałam że wtedy wyrzucamy z ta woda cenne minerały. Co myślisz Marleno a może to dobrze bo wlewamy tez pestycydy? ^
Michał napisał(a):
Świetny artykuł, ale komentarze jeszcze lepsze 🙂
Sylwia napisał(a):
Bez przesady z tą kostnicą. Rozumiem, że jesteś weganką? Nie podoba mi sie obrażanie mięsożernych.
Marlena napisał(a):
Przesady żadnej nie widzę. Nazywam jednak rzeczy po imieniu: to co ludzie nazywają pieszczotliwie „mięsem” to zwyczajnie zwłoki jakiegoś biednego zwierzaka, a miejsce zwłok jest w kostnicy. Nazywanie tego „mięsem” (lub jak bądź), nie jest w stanie przesłonić prawdy o tym, czym to coś jest – może tylko sprawić, że chwilowo poczujemy się lepiej: przecież to „tylko” jest tak zwane „mięso” (ach, jakież smaczne, ach, jakież niezbędne każdego dnia na talerzu!).
Nazywając jednak rzeczy po imieniu: zwłoki to są i tyle, nie ma tu miejsca na żadną obrazę, przecież na żywca się „mięsa” nie jada, my nie lwy aby się wgryzać zębami w żywą tkankę i odrywać ją sobie kawałkami mlaskając przy tym z lubością. Najpierw musimy ukatrupić, spuścić krew, odrąbać kości, wyłuskać mięśnie i organy wewnętrzne, następnie dodać jakieś przyprawy i to sporo (bo przecież nie da się tego czegoś zjeść bez przypraw, bo to śmierdzi brzydko – sorry, ale taka prawda), a potem jeszcze ugotować aby w ogóle dało się ten „pokarm” bezpiecznie wziąć do ust!
Inaczej sorry, ale się nie da tego czegoś skonsumować z przyjemnością. Z przyjemnością to ja sobie dzisiaj rano do ogródka wyszłam i na śniadanko czereśnie prosto z drzewa jadłam. Nic z nimi nie musiałam robić, posypywać w celu spożycia toną przypraw czy gotować przed spożyciem – ten pokarm jest idealny tak, jak go Bozia dla nas stworzyła i od razu gdy tylko sięgnę po niego ręką smakuje niebiańsko. A gdy zakopię taki pokarm w ziemi, to jest on pełen życia, a nie śmierci: nowe drzewko z tego się urodzi, a z tego drzewka mnóstwo nowych czeresienek rozpływających się w ustach. Co urodzi zakopany w ziemi kawałek „mięsa”? Tylko śmierć, smród i zgniliznę. To właśnie jemy spożywając „mięso” – mówmy jak jest. Bo tak właśnie jest i nie da się ukryć, choćbyśmy nie wiem jakimi mile brzmiącymi słówkami starali się to po wierzchu przypudrować.
Nie, nie jestem weganką ani nawet wegetarianką. Nie trzeba być weganinem aby nauczyć się widzieć prawdę stojącą za czymś, co ludzie nazywają „mięsem”. Jeśli czujesz się obrażona to bardzo Cię przepraszam, bowiem nie było to moim zamiarem. Natomiast nazywanie rzeczy po imieniu uważam za wskazane w tym zwariowanym świecie opartym na iluzji. Pieniądze nie biorą się z bankomatu, a „mięso” nie bierze się ze sklepu. Jeśli ktoś nie widzi PROCESU stojącego za danym przedmiotem, to tak naprawdę to on ma ze sobą problem, nie ja. Brakuje mu świadomości i/lub edukacji. Trzeba umieć widzieć proces stojący za rzeczami i zjawiskami i być go świadomym by być w stanie ocenić te rzeczy lub zjawiska obiektywnie – czyli zgodnie z prawdą. Obrażanie się jest tutaj na nic i nikomu nie przynosi korzyści. Tylko mówienie prawdy i nazywanie rzeczy po imieniu może przynosić komukolwiek korzyści.
Agnieszka napisał(a):
Witam ciepło Pani Marleno. W ramach mojej akcji na przytycie :-), tak jak Pani radziła, korzystam z dobrodziejstwa orzechów – 60 g dziennie. Pisze Pani często o nie łączeniu węglowodanów z tłuszczami. Czy można np. do płatków porannych gryczanych czy owsianych czy dodawać wiórki kokosowe? A jeśli tak to ile, bo jednak zawierają w sobie tłuszcze nasycone.
Przyznam, że lubię dodawać wiórki i kakao do kasz lub płatków.
Dziękuję za wspaniałe działania na rzecz ZDROWIA. Tak wiele Pani uświadamia :-). bardzo pozdrawiam
Marlena napisał(a):
Ja do owsianki dodaję czasem jak mam ochotę ok. łyżkę wiórków. To jest produkt naturalny, cały orzech kokosowy, tylko zmielony, więc nie zrobi nam krzywdy, a już na pewno nie w takiej ilości. Nasycone kwasy tłuszczowe ma nawet szpinak. Niewielka ich ilość zawarta naturalnie w roślinach nie jest szkodliwa. Szkodliwie mogą działać izolaty – dodając je do potrawy zaburzamy naturalne proporcje makroskładników. Owies zresztą też zawiera kwasy tłuszczowe, to nie jest tak, że „owies jest węglowodanem”, płatki mają 7% tłuszczu w składzie. Zresztą nie wpadajmy w tłuszczofobię 😉 Kwasy tłuszczowe też są nam potrzebne.
Agnieszka napisał(a):
Bardzo dziękuję za odp :-). Mam jeszcze pytanie dotyczące jedzenia w pracy i modnych ostatnio, nawet bardzo, pojemniczków z przygotowanymi wcześniej w domu produktami np. ziarna +strączki+warzywa. Czy wcześniejsze przygotowywanie ma sens? Jak to się ma do „ucieczki” wartości i witamin? Np. gotować zupę i do słoika? Warzywa na parze i do pojemniczka? Wszystko rano? :-O…. Jakiej rady udzieliłaby Pani pracującej osobie, zafascynowanej Akademią Witalności :-). Jak to zorganizować?Może jakiś artykuł na ten temat :-), jako przeciwwaga do standardowo-dietetycznych propozycji? Wielkie , wielkie dzięki 😀
Marlena napisał(a):
Możesz zrobić rano, możesz i wieczorem. Obecnie do pracy biorę zestaw typu na przykład pół kilo pomidorów, pół kilo truskawek, pół kilo czereśni, do tego jakieś brzoskwinie, morele, agrest, porzeczki, winogrona, banany, czasem bób lub groszek zielony – w zależności od dnia i chęci, a to jest cała reklamówka żarełka. Najczęściej nie zdołam nawet zjeść wszystkiego.
Komu by tam się chciało jakieś kasze czy strączki gotować teraz latem! 😉 Kasz i strączków to ja się całą zimę najadłam, aż mi uszami wychodzi to wszystko teraz. 😀
Teraz mój organizm woła o surowe, kolorowe, sezonowe, soczyste, słodziutkie, świeże, pachnące latem jedzonko! 🙂
Agnieszka napisał(a):
Witam Pani Marleno,
Ja również jestem pod wielkim wrażeniem pani bloga. Super praca, ciekawe artykuły które powoli wprowadzam w życie. U mnie niestety większość domowników przeciwna, ale nie poddaję się. Mam pytanie odnośnie żywienia dzieci. Byłam na badaniach tzw. oberonem który wykrył zagrzybienie moich dzieci w wieku 3 i 8 lat. Dostaliśmy jakieś naturalne preparaty jak Albicansan i Sankombi ale biorą to już 6 miesięcy i żadnej poprawy nie zauważyłam -oczywiście dzieciom dietę zmieniłam na bardziej zdrową- wyeliminowałam, cukier, białą mąkę-pszenicę, mleko i przetwory mleczne i wszystko gotuję przygotowuję sama. Mięso piękę z indyka do chleba. Poza tym mięso na obiad 2 x w tygodniu. Jednak moje dzieci się rozwijają a dodatkowo starsza córka trenuje wyczynowo gimnastykę i obawiam się, że moja dieta jest nie do końca dobra-córka ma suchą skórę, wypadające włosy, cienie pod oczami. Standardowo posiłki w ciągu dnia wyglądają następująco: Śniadanie smoothie-szpinak, jarmuż, jabłka, gruszka, maliny, ogórek zielony, imbir ( każdego dnia coś wymieniam), drugie śniadanie chleb na naturalnym zakwasie + szynka pieczona z indyka+ warzywa (pomidory ogórki papryka), potem zupka bez mięsa różna: ogórkowa, pomidorowa z ryżem, jarzynowa, drugie danie to warzywa gotowane (brokuł, cebula, czosnek, fasolka, marzewka z kaszą gryczaną niepaloną/ latem makaron z owocami też lub ryż, na podwieczorek kisiel w zimie latem świeże owoce-arbuz, truskawki, maliny, borówki, ananas i na kolację była zimą zupka z soczewicą/ciecierzycą lub kasza jaglana z owocami. Czytałam też trochę bloga pani która żywi dzieci warzywami owocami surowymi-tę stronę co pani polecała, ale żeby przejść na taką dietę mam pewne obawy. 1.Córka i syn spędzają dużo czasu poza domem-szkoła, żłobek, babcia a córka treningi i obozy i przy takiej diecie jakby dostała coś niezdrowego to organizm mógłby dostać szoku-prawda? 2. Czy uważa pani że takiego moje przykładowe menu jest dobre? 3. Czy mogę zmienić moje menu na mniej przetworzone-czy dzieci nie ucierpią na tym?Czy takim małym dzieciom mogę zrobić test na nietolerancję pokarmową? Czy ten test jest tym samy co test na alergię? Zapomniałam dodać, że córka na tej diecie przy treningach wyczynowych schudła, a syn ma niespożyty apetyt (zawsze miał), ale ma niewchłanialność produktów jak podejrzewam, bo przy ilościach które je bardzo mało przybiera na wadze ( tak od 3 miesiąca życia)-dieta nic nie zmieniła. Lekarzy odwiedziłam wszystkich możliwych od alerologów, neurologów, gastroenterologów, psychologów, kardiologów, endokrynologów itp. i wszystko jest w porządku, tak twierdzą a on wygląda jak dziecko z Afryki chudy z dużym brzuchem, a córka jest coraz chudsza, blada z cieniami pod oczami i żebrami na wierzchu. Proszę o radę. Może pani ze swoją obszerną wiedzą ma pomysł na menu moich dzieciaków lub jakieś rozwiązanie. Z góry bardzo dziękuję za odpowiedź i przepraszam za tak długą wypowiedź, ale zbierałam się od dawna żeby do Pani napisać i ciągle coś mi wyskakiwało. Pozdrawiam serdecznie i życzę dalej tak owocnej pracy i miłego dnia:) P.S. Dodam jeszcze, że jestem już po lekturze dr. Furhmana.
Marlena napisał(a):
Jeśli jesteś po lekturze doktora Fuhrmana to chyba powinnaś wiedzieć, że karmienie dzieci kanapkami z mięsem raczej nie współgra z filozofią nutritariańską. A czy dzieci ucierpią gdy dostaną jedzenie mniej przetworzone? O tym również dr Fuhrman obszernie pisze.
Dzieci być może nie wchłaniają dobrze: jeśli są zagrzybione i zakwaszone to jest to bardzo prawdopodobne, niewykluczone jest też, że mają jakieś pasożyty, o czym może świadczyć niespożyty apetyt oraz cienie pod oczami. Tym należałoby się zająć w pierwszej kolejności, bo zdrowa dieta sama nie pomoże zbyt wiele jeśli składnikami odżywczymi musimy się dzielić z „pasażerami na gapę” a troskliwe babcie lub rówieśnicy będą poza Twoimi plecami dokarmiać dzieci słodyczami, czipsami itp.
Ela napisał(a):
Marleno co sądzisz o warzywach z puszki a konkretnie soczewicy, ciecierzycy – czytałam gdzieś że puszkowanie zabija wszystkie cenne wartości, a to zawsze szybciej wrzucić taka do sałatki niż moczyć ileś godzin a potem jeszcze gotować 🙂
Marlena napisał(a):
Elu, to są z reguły produkty sterylizowane, wiadomo, że nie takie wartościowe jak świeżo gotowane w domciu, ale jak nie ma nic lepszego, a my mamy przysłowiowy „nóż na gardle” (bo np. goście za godzinę, a tu biegusiem sałatkę trzeba zrobić), to w ostateczności można na szybkiego takiej użyć (z tym, że lepiej kupić w słoiku, w puszce tylko w ostateczności). Można też ugotować strączki na zapas i sobie pomrozić. Niestety do tego trzeba mieć zamrażarkę, bo to zabiera miejsce.
Jola napisał(a):
Kochana Marlenko przepraszam że ja z innego tematu troszkę wyskoczę : czy miałabyś jakieś porady na podleczenie (może wyleczenie?) POCHP? Jakieś wskazowki co do diety albo coś jeszcze? Będę wdzięczna. Pozdrawiam.
Marlena napisał(a):
Przestać sobie robić to, co nas do tego stanu doprowadziło, bowiem jak powiedział Albert Einstein – nie sposób robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów. Trzeba zmienić styl życia, zmienić dietę, brać witaminy. Polecam książkę „Wylecz się sam”, autor dr Andrew Saul, wskazówki znajdują się m.in. na stronie 207 (i nie tylko, bo cała książka jest o tym jak wyleczyć cokolwiek, na co sami swoim stylem życia zapracowaliśmy): https://sklep.akademiawitalnosci.pl/produkt/wylecz-sie-sam-megadawki-witamin-andrew-w-saul
Jola napisał(a):
Sądzisz że na POCHP zapracowuje się stylem życia? Hm, możliwe, ja nie wiem jaki jest jej powód, to chodzi o znajomą a ona niestety diety nie chce zmieniać 🙁 Martwi mnie to ale co poradzić, miałam nadzieję że może coś oprócz diety jeszcze by można było zastosować bo zmianom w diecie ona mówi stanowcze i zdecydowane nie. Dziękuję za odpowiedz.
Marlena napisał(a):
To chyba logiczne. Przecież nikt nie rodzi się z przewlekłą obturacyjną chorobą płuc. Jest to choroba nabyta, rozwija się w toku życia, najczęściej po 40-tce, kiedy roztrwoniliśmy już zapas sił witalnych i regeneracyjnych, które dostaliśmy przy narodzeniu od Matki Natury na pierwszych parę dekad życia.
Zapas ten można uzupełnić, ale samo się nie zrobi: nie obędzie się bez zmian w dotychczasowym traktowaniu swoje cennego, posiadanego w jednym egzemplarzu ciała – zamiast uciszania objawów lekami (co jest bez sensu, bowiem żadna komórka naszego ciała nie składa się z leków na receptę lub bez, lecz z tego co jemy, pijemy, wdychamy, dostarczamy przez skórę i śluzówki, a nawet tego co myślimy i czujemy).
A co jeśli ktoś nie chce zmian? Cóż… wtedy ma jak w banku, że pozostanie tam gdzie jest. Zamiast leczenia siłami natury będzie skazany na „leczenie” jedynie objawów siłami współczesnej medycyny i jakoś tak sobie dokuśtyka aż do przedwczesnej swej śmierci. To jest wolny kraj – każdy ma prawo pozostać chorym! 😉
Kup jej w prezencie książkę „Wylecz się sam” i niech się dzieje wola Nieba – może jednak pod wpływem mądrej lektury zmieni zdanie?
Daniel napisał(a):
Dodam swoje 3 gr. zioła i przyprawy powinny być z cert. Fair Trade i ekologiczne.
W miare bezpiecznym opakowaniu, ponadto warzywa so niestety bez smaku jak papier, może te ekologiczne będą lepsze…
Marta napisał(a):
Pani Marleno, dzięki Pani blogowi zmieniłam sporo w moich nawykach żywieniowych i bardzo dziękuję za Pani trud i poświęcony czas.
Mam pytanie o masło klarowane. Używam go do podsmażania (podduszania) warzyw. Czego Pani używa w takich sytuacjach?
Marlena napisał(a):
Najczęściej niczego z wyjątkiem wody i odrobiny tamari. Bardzo rzadko stosuję płaską łyżeczkę od herbaty masła ghee (klarowanego) jako „podkład” na patelnię rozprowadzony na jej powierzchni silikonowym pędzlem – jeden słoik ghee starcza mi na baaaardzo długo (na szczęście ma bardzo długi termin ważności, bo nie ma tam ani wody ani białka, niczego co by się mogło szybko psuć). Równie rzadko też spryskuję powierzchnię naczynia oliwą: użycie tłuszczowego „podkładu” konieczne jest w zasadzie tylko wtedy gdy jako aromatyzator używane są sypkie zioła lub czosnek. W przeciwnym razie do cebuli, pora, warzyw itp. wystarczy tak naprawdę jedynie bardzo dobrze rozgrzana patelnia lub garnek. Tak czy inaczej w takim przypadku proces obróbki termicznej rozpocznie się nawet bez masła czy oliwy (usłyszymy charakterystyczne skwierczenie), zaczną się wydobywać smaki i zapachy, a żeby nam się to wszystko zaraz nie przypaliło – wystarczy podlać (odrobina wody i/lub sosu tamari), przykryć i… już się dusi.
Ana napisał(a):
Witam,
Mam problem z prawidłowym trawieniem. Liczę na Pani rady z racji ogromnego doświadczenia. Od dłuższego czasu staram się jeść zdrowo (od ponad pół roku dieta warzywno-owocowa, bez mięsa i nabiału, nisko przetworzona lub wcale). Kiedyś miałam elementarne braki w organizmie, co na pewno dało efekt m.in. niedoboru enzymów trawiennych. Na ten moment, mimo diety, mój system trawienny wcale nie uległ poprawie (wykluczyłam jakiekolwiek nietolerancje). Mam permanentne wzdęcia oraz wszelkie towarzszące temu ekscesy 🙁 Czy ma Pani pomysł, co może być przyczyną? Czy jest możliwe, że mój organizm jest nieprzystosowany do spożywania surowizny? Nie mam pomysłu, co robić dalej. Z góry dziękuję za odpowiedź.
Marlena napisał(a):
Każdy z nas jest przystosowany do spożywania owoców i warzyw w stanie surowym – jak je natura stworzyła. W przyrodzie wszystkie stworzenia jedzą pokarm jak go Bozia stworzyła, to tylko człowiek gotuje swoje pożywienie i modzi przy nim ile wlezie. 😉
Jeśli źle trawisz, to brak enzymów niekoniecznie jest tutaj przyczyną, bowiem surowe pożywienie ma własne enzymy. Do trawienia zaś gotowanego jedzenia musimy zużywać swoje własne (wydzielane przez nasze organy). Zatem jedzenie gotowanego bardziej obciąża enzymatycznie ustrój niż jedzenie niegotowanego (dodatkowo po gotowanym pojawia się leukocytoza, czyli podwyższenie poziomu krwinek białych, a po surowym nie ma takiego zjawiska).
Im bardziej jedzenie jest przetworzone, tym większy wysiłek jest dla organizmu by je strawić. Ponadto bardzo dostaje wtedy w kość nasza flora bakteryjna: im bardziej przetworzone jedzenie, tym bardziej nasza flora po latach takiego żywienia jest zagłodzona i uboga. Na stan flory wpływają też antybiotyki – nie tylko te przepisane przez lekarza ale i te zawarte w pokarmach odzwierzęcych z chowu przemysłowego (antybiotyki produkowane przez przemysł farmaceutyczny trafiają w dużej mierze wcale nie do ludzi, lecz na potrzeby przemysłowego chowu zwierząt). Uboga flora z kolei jest przyczyną tego, że kiedy już zaczniemy jeść pożywienie bogate w błonnik czy fruktozę naturalnie zawartą w owocach, to nie mamy już odpowiedniej ilości bakterii, które mogłyby go za nas rozłożyć i strawić: pojawiają się problemy, bo pożywienie zamiast zostać poprawnie strawione z udziałem bakterii, zaczyna fermentować, pojawiają się gazy i wzdęcia. Jednak nie jest to wina jarzyn czy owoców – zdrowy człowiek poprawnie je trawi, bez wzdęć i sensacji. Również roślin strączkowych to dotyczy: im częściej je jadamy, tym więcej dokarmiamy mikroorganizmów zajmujących się ich trawieniem. To samo dotyczy na przykład ksylitolu: dopóki nie wyhodujemy sobie zgrai bakterii zajmujących się jego trawieniem, to możemy lecieć do kibelka już po bardzo małej ilości ksylitolu. Dopiero z biegiem czasu nasza flora powiększa się i dane pokarmy jadamy już bez większych sensacji, gazów itd.
Jeśli chodzi o tolerowanie warzyw i owoców, to często przyczyną jest też zniszczona przetworzonym żarciem wyściółka jelitowa. Jednak ona bardzo szybko potrafi się odnawiać: dr Dąbrowska swoim pacjentom zaleca kilka dni na soku marchwiowym i ziołowych herbatkach. Przy takiej kuracji często następują biegunki, które niestety trzeba jakoś przeżyć: organizm pozbywa się bowiem w ten sposób starej zniszczonej tkanki i na jej miejsce buduje nową, zdrową. Po czym pacjent może jadać wszelkie dary natury jakie tylko chce.
Tak więc głowa do góry! Są jak widać sposoby na to, aby zacząć normalnie trawić wszystkie owoce i warzywa i to nawet surowe. 🙂
Ana napisał(a):
Dziękuję bardzo za odpowiedź. Jeśli chodzi o wyściółkę jelit starałam się to poprawić. Jadłam/piłam dużo kiszonek. Dodatkowo przez kilkanaście tygodni piłam świeżo wyciskany sok z marchwi. Rano woda z sokiem z cytryny. Dużo warzyw i owoców (plus orzechy). Żadnej poprawy w trawieniu od pół roku:( Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Naprawdę tak długo trwa odnowa przewodu pokarmowego? Z tego co Pani pisała powinna być poprawa po kilku tygodniach.
Marlena napisał(a):
Jeśli będziesz jadła to długo. Tak jak napisałam dr Dąbrowska zaleca pacjentom gastrycznym dietę płynną. Wtedy jelita mają szansę się odnowić gdy nie muszą niczego stałego trawić.
Marlena napisał(a):
Witam Panią serdecznie. Czy jest szansa na przepis na lasagne z nadzieniem pieczarkowo-szpinakowym? Mam Pani przepisy, ale tego przepisu tam niema. Pozdrawiam, Marlena.
Marlena napisał(a):
W e-booku z przepisami są dania proste, szybkie, bardziej na co dzień. Natomiast lasagne to jest danie nie tylko czasochłonne ale i pod kątem składu bardzo świąteczne (mączno-tłuste, więc niestety niezbyt zdrowe, choć oczywiście smaczne), nadaje się więc do podania tylko na bardzo wyjątkowe okazje, ja podałam je na święta Wielkanocne mięsożernym członkom rodziny i zebrałam pochwały typu „tak dobre jak mięsne, a nawet lepsze”. 😉
Sos robię w ten sposób, że szpinak myję, siekam na drobno i wrzucam na patelnię gdzie wcześniej rozpuściłam łyżeczkę masła ghee i wrzuciłam na chwilkę rozgnieciony ząbek czosnku. Szpinak wystarczy że „zwiędnie”. Pieczarki myję i wrzucam do miksera, miksuję na drobno (ale nie całkiem na pastę, muszą być widoczne kawałeczki – można też pokroić je w drobną kostkę nożem, ale to zajmuje dużo czasu), zdejmuję z patelni szpinak, daję nową łyżeczkę masła ghee i wrzucam tam do przeszklenia posiekaną w kostkę dużą cebulę, a jak się przeszkli, to dodaję posiekane wcześniej mikserem pieczarki i podsmażam je razem z cebulą, dodając też pomidorów krojonych takich w puszce (gdyby to było w sezonie dałabym świeże), passatę pomidorową, sporą garść posiekanych orzechów włoskich oraz odrobinę soli, pieprzu i gałki muszkatołowej do smaku. Przykrywam i niech się dusi z 15-20 minut, w razie potrzeby trzeba podlać wodą lub bulionem warzywnym – sos nie może być suchy, bo w tym sosie będą się piekły płaty lasagne i będą ten sos w siebie wchłaniać. Na sam koniec duszenia sosu dodaję do patelni wcześniej zdjęty z niej szpinak i dosmaczam ostatecznie cały sos dodatkami smakowymi: sól, pieprz, szczypta ziół (prowansalskie lub greckie), gałka muszkatołowa, podbijacze smaku umami (sos sojowy Tamari, płatki drożdżowe).
Tym sosem przekładam płaty lasagne, kładąc na blaszkę najpierw warstewkę sosu jako podkład, potem płaty lasagne, które zamiast ciężkiego sosu beszamelowego smaruję bardzo cieniutką warstewką śmietany, na to znowu sos, to posypuję oryginalną grecką fetą owczą pokrojoną w drobniutką (0,5-1 cm) kosteczkę. Tak postępuję aż do wyczerpania składników, z tym że wierzch na sam koniec posypuję warstewką startego parmezanu oraz kładę plasterki świeżego pomidora by ten wierzch nie spiekł mi się na wiór i… do piekarnika na 180 stopni, najpierw piekę ok. 30 minut przykryte, potem dodatkowo ok. 15 minut już bez przykrycia. Po upieczeniu trzeba dać im odsapnąć z 15 minut, bo to nam zapewni, że będą się chciały ładnie kroić w kwadraty.
Marlena napisał(a):
Bardzo dziękuję za przepis. Nie długo mamy uroczystość rodzinną więc będę przepis testować. Dzięki Pani radom pozbyłam się trądziku, a czy można pozbyć się zaskórników i rozszerzonych porów w naturalny sposób?
Marlena napisał(a):
Mnie dużo dało codziennie rano woda z cytryną. Bardzo mi to poprawiło skórę.
ella napisał(a):
Marleno,
niestety soczewica i cieciorka w Pl pochodzą z Kanady, czyli na 100% GMO. (Chyba z tego powodu Lidl przestał umieszczać kraj pochodzenia na opakowanich)
Z kolei te bio są nie na moją emerycką kieszeń.
Jeść te GMO, czy lepiej wybierać nasz groch żółty i fasolę?
Agnieszka napisał(a):
Pani Marleno. Dziękuję za wszystkie odpowiedzi, na zadawane pytania. To nieocenione źródło informacji i kopalnia wiedzy. 🙂
Ostatnio przeczytałam, że np. kasze jaglaną, czy ryż fermentuje się w obecności kaszy gryczanej.
Czyli kasza jaglana, łyżka gryczanej oraz jogurt naturalny lub sok z kiszonych ogórków. Czy tak się robi? A płatki owiane wystarczy zalać na noc wodą? Rano ją zlać i gotować je w nowej? Jak Pani działa z kaszami i strączkami? Dziękuję za odp. Pozdrawiam … już jesiennie 🙂
Marlena napisał(a):
Nie wiem, Agnieszko jak to się robi, ponieważ nie praktykuję takich sposobów. Nie mam specjalnej fobii na punkcie fitynianów (bo to o to chodzi, jak mniemam?), one są szkodliwe jedynie w nadmiarze, natomiast w małej ilości związki te są antyrakowe i bardzo cenne.
Normalnie gotuję kaszę i płatki owsiane. Płatki namaczam na noc tylko gdy na śniadanie następnego dnia planuję słynną surówkę piękności Heleny Rubinstein (musli doktora Birchera). A tak to normalnie gotuję płatki, bardzo krótko zresztą (im bardziej surowe tym bardziej mają działanie prebiotyczne). Strączki owszem, wymagają namoczenia na noc – z wyjątkiem soczewicy i fasolki mung.
Nika napisał(a):
Wiele niekonsekwencji. Oleje złe bo stworzone przez człowieka, a nie „prosto z drzewka” ale sos sojowy, który wymaga kilku procesów technologicznych jest cacy… soja jest rośliną, która surowa nie nadaje się do jedzenia przez ludzi. Również trudno znaleźć soję niemodyfikowana genetycznie.
No i witamina C… skoro natura daje nam wszystko czego potrzebujemy, to na jaką cholerę suplementy? I jakies megadawki? W naturze nie ma takich rzeczy.
Marlena napisał(a):
Nika, sos sojowy powstaje w procesie naturalnej fermentacji, a nie wyizolowania sobie jednego makroskładnika.
Nie produkujemy w ustroju witaminy C w przeciwieństwie do zwierząt, które nie tylko potrafią to robić, ale też i produkcja jest dopasowana o sytuacji (np. w stresie czy infekcji produkują sobie automatycznie więcej). W warunkach zdrowia surowe warzywa i owoce (szczególnie dzikie, bogatsze w witaminę C) mogą człowiekowi wystarczyć, ale nie w warunkach stresu (fizycznego, chemicznego, emocjonalnego) czy infekcji. Wtedy po prostu zwiększa się zapotrzebowanie i z jedzenia może nie wystarczyć.
ella napisał(a):
Marleno,
niestety soczewica i cieciorka w sklepach pochodzą z Kanady, czasami z USA, czyli na 100% GMO.
(Chyba z tego powodu Lidl przestał umieszczać kraj pochodzenia na opakowanich, bo ludzie przez CETĘ nie chcą GMO.)
Z kolei te bio są nie na moją emerycką kieszeń.
Czy więc jeść te GMO, czy lepiej wybierać nasz groch żółty i fasolę?
Marlena napisał(a):
Jeśli masz wątpliwości, to odłóż na półkę z powrotem. Wybieraj tylko takie produkty, co do których nie masz wątpliwości, dobrze oznakowane, poprawnie opisane itd.
aleksandra napisał(a):
Nie jadam nic z produktów zakazanych (czasem zdarzy mi się biały makaron), z produktów niezbędnych raczej wszystko, choć rzadziej suszone owoce i zielone sałaty, karob i orzechy.
I wyglądam bardzo niezdrowo 🙁
Marlena napisał(a):
No właśnie „rzadziej zielone sałaty” – tutaj leży klucz do zdrowego wyglądu. Co odkryłam przez przypadek: wykupiłam sobie kiedyś (dawno dawno temu) odchudzającą dietę na portalu „Vitalia” i zamiast przepisanych przez dietetyczkę kanapek (których nie chciało mi się robić) w ciągu dnia w ramach drugiego śniadania oraz obiadu zjadałam paczkę mixu zielonych sałat kupowaną po drodze do pracy (plus mnóstwo świeżych warzyw i owoców – bo jedyny sklep z żarciem jaki miałam po drodze to był warzywniak, tak się składało).
Po 3 tygodniach wyglądałam jak „milion dolarów”, nie tylko chudłam błyskawicznie ale i zniknęły mi postarzające cienie pod oczami, obrzęki itp. – a moja twarz zaczęła jaśnieć tajemniczym blaskiem. To był blask zdrowia. 😉
I tak oto dzięki własnemu lenistwu i czystemu przypadkowi odkryłam tajemnicę piękna i zdrowia: DUŻO ZIELONEGO i DUŻO SUROWEGO. Codziennie. Do ustąpienia objawów! 🙂
Magdalena napisał(a):
Z zieleniną podobno trzeba uważać, a najlepiej powolutku odstawić… (ku mojemu zdziwieniu, chociaż jak pomyślę o pestycydach to już się tak nie dziwię. Polecam zapoznanie się z poniższymi wypowiedziami naturopatów:
https://www.youtube.com/watch?v=PvdXFl5JRbY&feature=share
https://www.youtube.com/watch?v=DM4wZnKnyn0
itd.
Marlena napisał(a):
Ja tam wcinam organiczne zielsko z mojego ogródka, a jak nie mam to i nie pogardzę konwencjonalną rzymianką kupioną w sklepie czy innym szpinakiem albo mixem. Ewentualne pozostałości środków ochrony roślin usuwam moim sposobem: https://akademiawitalnosci.pl/jak-szybko-i-tanio-usunac-pestycydy-z-warzyw-i-owocow/
Trochę się tutaj poza tym dr Morse zagalopował: społeczeństw długowiecznych ludzi żywiących się jedynie samymi owocami po prostu nie ma na tej planecie. Popatrzmy co jedzą stulatkowie z Niebieskich Stref! 🙂
Aczkolwiek dieta i zioła proponowane przez dra Morse’a mogą mieć wielki wymiar terapeutyczny, przywracający równowagę kwasowo-zasadową, zmniejszający entropię, oczyszczający układ limfatyczny itd.
Ania napisał(a):
Hej, jaki parowar polecasz? Na co zwrócić uwagę przed zakupem? Czy wsio ryba:)pozdrawiam.
Marlena napisał(a):
Miałam Tefala, teraz mam Zelmera i oba dają radę. Głównym kryterium wyboru była pojemność (u mnie gotuje się sporo na parze).
M.nika napisał(a):
Witaj Marlenko!
Chciałam wypróbować Twój przepis na witalny dressing do sałat (mieszanych, greckich z fetą itd.) z tego artykułu: https://akademiawitalnosci.pl/zdrowy-dressing-do-salatek/ ale niestety nie znalazłam w nim przepisu 🙁 czy jestem ślepa?, skąd go wziąć?
Wiem, że to nie na temat, ale pod tamtym artykułem jest „Comments are closed”