Po oblikowaniu artykułu, w którym wyraziłam swoją opinię odnośnie promowanego oficjalnie „umiaru we wszystkim” odezwały się głosy, że to lekka przesada, bo umiar to przecież nasz klucz do zdrowia i radości życia, a nie nasz zabójca, a takie „nawiedzone” podejście jak moje może doprowadzić do pozbawienia się wszelkich przyjemności życiowych, do ortoreksji, do stresu i wywołanych tym stresem chorób gorszych niż umiarkowanie spożywana pizza, parówki czy czekoladki.

Czyżby przesada? Nie sądzę! Są osoby autentycznie czyli 365 dni w roku zdrowe i…pozornie zdrowe, czyli zdrowe przez MNIEJ niż 365 dni w roku.

Ja należę do grupy pierwszej 🙂

Zapewniam, że osoby prawdziwie zdrowe (czyli zdrowe 365 dni w roku, a nie tylko „na wyrywki”), oczyszczone ze zgromadzonych latami w systemie śmieci i na co dzień karmiące swoje ciała jedynie gęstym odżywczo pokarmem – nie tęsknią wcale za kremówkami,  pizzą, parówkami czy smażeniną.

Tu nie ma „odmawiania sobie przyjemności”, bowiem nie ma traktowania tych przetworzonych żywieniowych śmieci jak „pokarmów zakazanych”. Traktuję je tak jak na to zasługują – czyli jak śmieci.

Następuje zmiana paradygmatu: zaczynamy odróżniać prawdziwe jedzenie od pseudopożywienia i smakuje nam jedynie to pierwsze.

Zaczynamy widzieć prawdę. I odczuwać ją na własnej skórze! 😉

A prawda jest taka, że to nie jest pożywienie, bo pożywienie jak sama nazwa wskazuje ma nasz system odżywiać, po to je Matka Natura dla nas stworzyła, wkładając tam wszystko to, czego nasze doczesne powłoki potrzebują,

Natomiast przetworzonego pseudopożywienia zwanego „comfort food” potrzebują jedynie nasze umysły lub wpojone nam  przekonania, ale NIE nasz biologiczny system.

Jeśli to nie Ona stworzyła pokarm – nie wkładaj tego do swojego wnętrza, bo najprawdopodobniej nie będzie to dla Ciebie dobre.

Zamiast jednym słowem uczyć się czytać etykiety zacznij kupować jedzenie nie potrzebujące etykiet.

Czyli prawdziwe jedzenie, a nie jego surogat.

 

 

To bardzo prosta do zapamiętania zasada, dzięki której możemy uchronić się od wielu chorób.

I nie ja ją nawet wymyśliłam, tylko stwierdzono to naukowo (Dr Ornish, dr Esselstyn, dr Campbell, dr Gerson, dr Fuhrman, dr Dąbrowska i wielu innych).

Prawdziwe jedzenie trzyma w zdrowiu, a nawet zdrowie utracone przywraca.

I tylko ono.

Spożywanie nawet w sposób umiarkowany jedzenia przetworzonego, ubogiego w wartości odżywcze – gwarantem zdrowia i długowieczności nie jest i nigdy nie będzie.

To chyba logiczne? 😉

W ślad za zmianą paradygmatu idą też zmiany biochemiczne w samym ustroju. W związku z czym umiar w jedzeniu „tych” rzeczy do niczego już nie jest potrzebny, bo zwyczajnie zaczyna od nich odpychać, przestają być atrakcyjne.

Atrakcyjne stają się natomiast pokarmy gęste odżywczo i instynktownie zaczyna nas do nich ciągnąć, a od tamtych odpychać.

To nie ma kompletnie nic wspólnego z ortoreksją, którą na siłę chcieliby ludziom przewlekle zdrowym wmówić dietetycy, zapatrzeni w „umiar i zbilansowaną dietę” (czytaj: opartą na oficjalnej piramidzie żywieniowej), ponieważ dzieje się to całkowicie naturalnie.

Tak jesteśmy po prostu zaprojektowani przez Matkę Naturę, że kiedy trzymamy się z dala od bezwartościowego jedzenia, to okazuje się, że nagle przestaje ono działać na nasze emocje, więzić nas w swoich szponach i sprawować nad nami kontrolę.

Uważam to doświadczenie za jedno z najpiękniejszych w moim życiu i cieszę się, że mogę dzielić się tym doświadczeniem z czytelnikami tego bloga.

Cieszy mnie też ogromnie, gdy dostaję od Was listy, w których opisujecie to samo zjawisko: poprzednio  lubiane ubogie w składniki odżywcze (wysokoprzetworzone) pokarmy po prostu jakoś dziwnie z biegiem czasu przestają smakować tak dobrze jak przedtem.

Natomiast przekonywać o tym, że rezygnacja z nich powoduje poczucie straty, utratę radości życia oraz stres (a nawet o zgrozo, może prowadzić do ortoreksji!) będą zazwyczaj ci, którzy nigdy tego NIE doświadczyli, bo jak dotąd nie umieją się z nimi rozstać i nadal je spożywają.

Umiarkowanie oczywiście, żeby nie było. 😉

Nazwijmy rzeczy po imieniu: pseudopokarmy jako nie wpływające w jakikolwiek pozytywny sposób na funkcjonowanie naszego organizmu to zwykłe żywieniowe śmieci.

Jeśli dopuścimy do głosu Matkę Naturę, to wybór pokarmów będzie zachodził instynktownie!

Nie musisz „sobie odmawiać” ani też stać się ortorektykiem, aby te do niczego nieprzydatne odrzucać.

Nie musisz spędzać połowy dnia na planowaniu co zjeść czy też obsesyjnie zapisywać sobie zjedzonych kalorii, białek  itp.

Rzecz w tym, że współczesny człowiek głosu Matki Natury już nie słyszy.

Ten głos zostaje zagłuszony przez miliony innych rzeczy: to co mówią nam rodzice, szkoła, przyjaciele, media, reklama, lekarze, dietetycy…

A oni wszyscy powtarzają tę samą mantrę: umiar, zdrowy rozsądek, wszystko jest dla ludzi itd.

Czasy mamy tymczasem takie, że to co kiedyś jadało się od święta teraz je się na co dzień.

Wielu nie grzeszących odżywczością pokarmów kiedyś nawet nie było, jeszcze nie istniały, a nawet jak były to miały inną formułę i/lub służyły w celach leczniczych (np. Cola) albo spożywanie były w ilościach symbolicznych (np. kawa w malutkich filiżaneczkach, a nie szklankami jak teraz) czy też po prostu od święta (mięso, białe pieczywo, przekąski, słodycze).

Nie mówiąc o tym, że produkcja żywności odbywała się ongiś bez użycia wielu dzisiejszych chemicznych poprawiaczo-polepszaczy.

Bo i prawdziwe jedzenie ich nie potrzebuje. Jest perfekcyjne w stanie oryginalnym. 🙂

Świat dzisiejszy jest teraz pełen (sztucznie) „smacznych” i kolorowych (też sztucznie) tak zwanych „pokus”. Kto chce niech słucha bajdurzenia o zbawiennym umiarze w ich spożywaniu.

Póki jest się młodym to nie myślimy, że ziarnko do ziarnka pracujemy na naszą pozbawioną chorób starość i długowieczność (lub choroby i przedwczesne pożegnanie się z tym światem), ani nam się też śni odbyć okresowy post (po co? skoro tak dobrze się czuję i mam świetne wyniki? a poza tym kto to widział spędzić 6 tygodni na samych warzywach?? To na pewno szkodliwe! Najlepszy jest umiar, zbilansowana dieta itd.)

Większość ludzi ślepo wierzy w piramidę żywieniową (w której nawet określa się poziom „dopuszczalnego spożycia” ewidentnych trucizn jak np. biały cukier), a kiedy mowa o szkodliwości to zaraz potrzebuje na to „dowodów naukowych” i wiernie słucha się lekarzy i dietetyków, nie zdając sobie sprawy z tego, że KAŻDY posiłek i WSZYSTKO to co wkładamy otworem gębowym do środka może nasz system albo osłabić albo wzmocnić.

Wszystko co mamy na talerzu może pracować na nasze zdrowie i odporność i chronić nas przed wpływem szkodliwych czynników (chemicznych substancji czy promieniowania), na których działanie nawet jeszcze nasi rodzice (o dziadkach nie wspominając) nie byli narażeni. Albo może być złodziejem naszej odporności, naszych minerałów i witamin, naszej dobrej flory jelitowej itd.

Jaki sens wpuszczać do domu złodzieja tylko dlatego, że jest przystojny, czarujący, miły i na pierwszy rzut oka nawet dobrze patrzy mu z oczu?

Nawet jeśli robimy to umiarkowanie często to nie zmienia to faktu, że jest to po prostu głupie! 🙂

Żywność rafinowana, ulepszana, wybielana, przetwarzana – właśnie do takich złodziei należy: czarujący drań.

Biada temu, kto da się zwieść i zauroczyć jego uwodzącym smakiem, zapachem, konsystencją czy pięknym opakowaniem. W środku tam nic nie ma.

Z czarującym draniem można ewentualnie przy dobrych wiatrach spędzić jeden dzień (lub jak kto woli jedną noc), ale na całe życie on się nie nadaje. Nawet umiarkowane zadawanie się z nim może nie wyjść na dobre.

Czarujący drań jest bowiem najczęściej tak czarujący, że nie od razu rozpoznasz w nim bombę z opóźnionym zapłonem.

 

Realia w jakich obecnie żyjemy zmieniają się w tak porażająco szybkim tempie, że utrzymywanie przy życiu mantry pod tytułem „wszystko jest dla ludzi” każe mi bazując na własnych doświadczeniach uzupełnić ją o stwierdzenie: tak, choroby cywilizacyjne też są dla ludzi, a nawet głupi cellulit , zmarszczki, trądzik, katar, jesienna grypa, syndrom napięcia przedmiesiączkowego, starczowzroczność lub przykre objawy menopauzy czy inne zaburzenia nie uchodzące nawet wcale od razu za „chorobę” tylko już teraz za „normalność”  – TEŻ SĄ DLA LUDZI.

Ale dla INNYCH ludzi, nie dla mnie – ja już wybrałam swoją drogę, pozbywszy się nie tylko szkodzących mi przekonań ale i wszelkich dolegliwości, które wcześniej uważałam za NORMALNĄ (o tempora, o mores!) część mojego życia i procesu „starzenia się”, który jak mi wmówiono musi się zacząć „w pewnym wieku” i podobno nie ma bata ani żadnej siły aby te procesy cofnąć, no chyba że jakimiś drogimi magicznymi zabiegami, botoksami, ale na pewno nie jedzeniem, bo ono przecież nie ma na nic wpływu i jeść można wszystko byle z umiarem.

Odkryłam, że jest to jednak jedna z wielu miejska legenda, a Prawdziwym Kluczem Do Zdrowia i Witalności nie jest wcale umiar „we wszystkim”, będący kluczem podrabianym czyli fałszywką jaką posługują się złodzieje, tylko całkiem co innego.

Mianowicie osiąga się niesamowite korzyści gdy decydujemy się dokonać podziału tego co wkładamy do swojego wnętrza na dwie zasadnicze kategorie:

1. Pokarmy codzienne (nieprzetworzone, będące dziełem natury, bardzo gęste odżywczo i bogate w witaminy, minerały, błonnik i ochronne fitozwiązki), mające za zadanie odżywiać nasze ciało, budować dzień po dniu naszą odporność i chronić zdrowie.

2. Pokarmy rekreacyjne (przetworzone, dalekie od natury), nie służące budowaniu odporności organizmu, czy nawet ją osłabiające. Te pokarmy zamiast „spożywać z umiarem” należy zwyczajnie odstawić, przechodzą one do kategorii „odświętnej”. Czyli w zasadzie nie nadają się do spożycia inaczej jak tylko w wyjątkowych przypadkach.

Po dokonaniu takiego podziału nie ma wtedy zjawiska „katowania się dietami”, zagrożenia ortoreksją,  ciągłego „odmawiania sobie” czy też stresu związanego z pozbawianiem się „przyjemności”.

Każda kaloria jaką dajesz swojemu ciału ma przede wszystkim budować Twoje zdrowie i długowieczność.

Dlatego pokarmy przetworzone i ubogie odżywczo (kupne słodycze, białe pieczywo itp.) są zarezerwowane na okazje bardzo świąteczne (Gwiazdka, Wielkanoc, uroczystość rodzinna), a nie „od czasu do czasu byle z umiarem”.

Bo potem kończy się na tym, że tracimy poczucie gdzie się ten umiar kończy a gdzie zaczyna, oraz co to miało znaczyć to „od czasu do czasu” (raz na miesiąc? a może raz na tydzień też nic się nie stanie?).

A co z tak zwanymi tęsknotami i poczuciem pozbawienia się „czegoś fajnego”?

Żadnych emocji mijając cukiernię czy pizzerię już jakoś dziwnie nie odczuwam.

Mój obecny styl życia nie przewiduje już bowiem uczęszczania do tych miejsc i robienia tam zakupów.

Nie ciągnie mnie już do takich miejsc. Prawdziwego jedzenia tam nie ma.

Mój ulubiony szampan ma etykietkę „raz w roku, na Sylwestra” i bynajmniej nie tęsknię za nim  ani nie dostaję ślinotoku widząc go w sklepie na półce, nie stresuje mnie ten widok.

Za to mogę w warzywniaku długie chwile delektować zmysły widokiem i zapachem wystawionych na sprzedaż produktów i najchętniej wykupiłabym wszystko.  😉

Zamiast ciastek czy sklepowej czekolady wolę sprawić sobie autentyczną przyjemność pałaszując np. genialny krem z awokado, przy którym przemysłowo wytworzona czekolada z punktu widzenia wartości odżywczych jest nic nie wartym zlepkiem cukru i przetworzonego kakao z dodatkiem emulgatorów i aromatów: nie ma w niej tak naprawdę NICZEGO, czego miałabym żałować, że sobie nie dostarczyłam. 🙂

 

 

Dodatkową frajdę oprócz przyjemnych wrażeń smakowych sprawia mi świadomość, że wcinając ten oto smaczny posiłek oparty na naturalnych składnikach dostarczam z każdą pochłanianą łyżeczką czegoś bardzo wartościowego, za co każda komórka mojego ciała będzie mi głęboko wdzięczna, oddając mi w zamian zdrowie i witalność.

W taki oto sposób ominięcie szerokim łukiem sklepowej czekolady, ciastek, lodów, pizzy, makaronu czy innej żywności przetworzonej nie stresuje mnie w najmniejszym stopniu!

Przecież niczego NIE TRACĘ nie wkładając produktów przetworzonych do swojego wnętrza.

Wręcz przeciwnie – ja na tym TYLKO ZYSKUJĘ!

Nie muszę więc sobie „odmawiać”, bo po prostu nie jem „takich rzeczy”, udających prawdziwe jedzenie, moje ciało za nimi już zwyczajnie nie tęskni.

Nie sprawiają mi już tamtej dawnej przyjemności. Nie są więc obecnie przedmiotem mojego zainteresowania.

Tak jak były palacz który nie chciał rozstać się z nałogiem bojąc się „utraty tej wspaniałej przyjemności” oraz rzekomego „stresu z odstawienia”, lecz na koniec stwierdza, iż to właśnie ci co pozostali przy nałogu tracą, on natomiast TYLKO ZYSKAŁ pozbywając się starych przekonań.

Jak widać kwestia paradygmatu gra tutaj olbrzymią rolę.

Dla każdego z nas dbałość o swój własny organizm powinna być nacechowana co najmniej taką  starannością jak dbałość o nasz samochód lub o nasz komputer: nie wlewamy byle jakiego paliwa, nie dajemy byle jakiego oleju, regularnie czyścimy filtry, nie dopuszczamy do przepięć zasilania, chronimy przed mogącymi dostać się do środka złodziejami, szkodliwymi wirusami czy podstępnymi trojanami mogącymi uszkodzić system itd.

Auto czy komputer można kupić nowe. A Twoje ciało to jedyne miejsce jakie masz do życia.

W dodatku w jednym i niepowtarzalnym egzemplarzu.

Dlatego za każdym razem gdy jesz prawdziwe pożywienie pamiętaj: tylko zyskujesz, niczego nie tracisz!

A gdy z kolei sięgasz po pokarm przetworzony  – NIE zyskujesz tego co mógłbyś zyskać, ale z pewnością TRACISZ.

Tracisz nadarzającą się tu i teraz okazję by zadbać o swoje ciało. Okazję, która się już nigdy nie powtórzy w tym samym miejscu i o tej samej porze.