Ludzie lubią podział na czarne i białe. Również jeżeli chodzi o jedzenie: lubią, kiedy im się powie co jest dobre, co jest złe, co jeść, a czego nie. Co dekada to jesteśmy bombardowani innymi informacjami.
Obecnie jesteśmy przez różnych dietetycznych guru przekonywani do spożywania tłustego, które teraz już jest dobre. Tłuszcz jest dobry, to węglowodany są złe, wszyscy to już zapewne słyszeliśmy, prawda?
Albo to: jedz tłuszcz jak chcesz schudnąć, bo jedząc węglowodany przytyjesz, zresztą nie potrzebujemy węglowodanów w diecie – one tylko podnoszą poziom insuliny powodującej tycie, więc tylko białka i tłuszcz są nam potrzebne i bez nich umrzemy, a z węglowodanów żadnej pociechy, tylko same nieszczęścia i otyłe społeczeństwo.
Bo przecież, jak ostatnio ktoś mi powiedział, „nie ma niezbędnych węglowodanów, są tylko niezbędne kwasy tłuszczowe i niezbędne aminokwasy”.
Tłuszcz nie tuczy, to węglowodany tuczą! Tak krzyczą do nas ostatnio okładki popularnych czasopism, witryny blogerów i tytuły modnych książek. Czy słusznie?
Czy te twierdzenia są oparte na naukowo potwierdzonych faktach? A może jednak nauka te twierdzenia obaliła i to tak dawno, że już nikt tego nie pamięta?
Przyjrzymy się dzisiaj pewnemu lekarzowi, który na przełomie lat 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku w ramach pracy badawczej na Duke University leczył bardzo ciężko chorych pacjentów opracowaną przez siebie eksperymentalną dietą, która – choć w sumie dosyć kuriozalna, zaś w pierwszej fazie na pewno bardzo monotonna – działała fenomenalnie, przywracając pacjentom zdrowie: prawidłowe parametry fizjologiczne, doskonałe samopoczucie i szczupłe sylwetki.
Jedli węglowodany, niesamowicie dużo węglowodanów (głównie biały ryż), przeistaczając się z ludzi otyłych, smutnych i chorych w smukłych, wesołych i zdrowych. Niemożliwe? A jednak.
Początkowo dieta ryżowa była przeznaczona jedynie dla pacjentów ze schorzeniami nerek i związanym z nimi nadciśnieniem (była zatem niskosodowa i niskobiałkowa) lecz wkrótce, całkowitym przypadkiem okazało się, że pacjentom ustępowały również inne dolegliwości – tak już jako bonus.
Lekarz-cudotwórca nazywał się Walter Kempner (1903-1997) i przepisywał im mianowicie dietę złożoną z:
– białego ryżu (gotowanego bez soli na samej wodzie lub w soku owocowym),
– owoców (z wyjątkiem awokado i daktyli, banany max. 1 dziennie, owoce mogły być jedzone w całości lub jako świeżo wyciskane soki owocowe, dopuszczalne były również owoce suszone o ile nie zawierały jako dodatek niczego innego jak cukier)
i…
– stołowego cukru (ojej!) ad libitum: chodziło o to, by dzienny pobór kaloryczny był na poziomie 2000-2400 kcal (w zależności od pacjenta). Stąd zalecenie by „napompować” sobie te kalorie dodatkiem cukru, jeśli z owoców i ryżu by było za mało (średnio pacjent spożywał 100g stołowego cukru na dobę).
Koniec menu. Nic więcej nie można było jeść ani niczego dodawać. Ryż na słodko z owocami jednym słowem. Taka prawie monodieta.
I wtedy działy się prawdziwe cuda!
Na dzisiejsze standardy dieta z taką ilością przetworzonych węglowodanów powinna wpędzić rychło do grobu lub co najmniej rozregulować metabolizm i wysadzić w powietrze trzustkę: biały ryż, biały cukier, owocowe soki? Gdzie tutaj miejsce na powrót do zdrowia?
Tymczasem okazało się, że stosowane leczniczo te przetworzone węglowodany robiły coś wręcz przeciwnego, niż to, czego można by się było po nich spodziewać: ludzie obarczeni skrajną otyłością (BMI powyżej 40) chudli na ryżowej diecie w tempie błyskawicznym. Tak błyskawicznym, że Kempner zalecał im podnosić dzienny dobowy dowóz kalorii, aby tak szybko nie chudli. Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, to zalecane były codzienne spacery, ale powyżej tego pacjenci się nie przemęczali 😉
A co z insuliną, która przecież strasznie tuczy? Po prostu robiła swoją robotę.
Przy odpowiednio niskiej podaży tłuszczu w diecie (a co za tym idzie wystarczająco niskim poziomie lipidów we krwi) insulina po prostu robi to co do niej należy: umożliwia glukozie dostanie się do komórek, dzięki czemu poziom cukru we krwi stopniowo maleje – tak wygląda idealna gospodarka węglowodanowa.
I wtedy węglowodan nie tuczy (chyba, że będziemy dostarczać dużo więcej kalorii niż zużyjemy, bo praw termodynamiki obejść niestety nie sposób), a nasze komórki są w takich warunkach prawidłowo wrażliwe na insulinę.
Insulina wbrew temu co się o niej mówi nie jest naszym najgorszym wrogiem, wręcz przeciwnie – jest naszym przyjacielem pod warunkiem, że umiemy poprawnie z nią postępować – nie przeszkadzając jej w robocie.
Przełom lat 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku to były czasy zanim jeszcze wymyślono diety wysokotłuszczowe blokujące wydzielanie insuliny (czyli działające na wzór alopatycznych leków farmaceutycznych blokujących naturalne procesy zachodzące w naszym organizmie, zapobiegających naturalnemu biegowi rzeczy), czyli wszystkich tych diet, które wypowiedziały otwartą wojnę węglowodanom uznając je za szkodliwe (diety w stylu Atkinsa, Kwaśniewskiego, Paleo, South Beach i tym podobnych, które zalały rynek w latach 70-tych i późniejszych).
Lata przedwojenne to były też czasy, w których lekarze jeszcze wciąż wybierali (na pewno częściej niż dzisiaj) paradygmat wspierania naturalnych procesów zamiast blokowania ich (alopatyczny przemysł farmaceutyczny również w tym czasie dopiero raczkował). Takim paradygmatem kierował się dr Kempner i… bingo!
Bo na tej diecie zaczęły dziać się doprawdy fantastyczne rzeczy.
Co było do przewidzenia cofały się (jako efekt znacznego zmniejszenia obciążenia organizmu sodem i białkiem) przewlekłe choroby nerek (glomerulopatie i niewydolność) i złośliwe (nie dające się opanować żadnymi innymi sposobami) nadciśnienie tętnicze.
Ale oprócz tego zaczęły dziać się rzeczy, których Kempner już nie przewidział (planując przecież leczyć tą dietą ludzi tylko na nerki i nadciśnienie): cofały się choroby serca i naczyń wieńcowych, obrzęki, migreny, zaburzenia w pracy przewodu pokarmowego (drażliwe jelita i takie tam), artretyzm, insulinooporność, cukrzyca typu drugiego, a także choroby okulistyczne grożące ślepotą jak krwotok siatkówkowy czy tarcza zastoinowa.
Natomiast z bardziej kosmetycznych dolegliwości znikały kępki żółte (złogi cholesterolowe) pod oczami, a nawet łuszczyca, co zaskoczony pan doktor uwiecznił na zdjęciach!
Cuda jak nie przymierzając na poście Daniela. 😉
Tutaj jednak nikt nie ograniczał jakoś drastycznie kalorii: dieta ryżowa była obliczona na 2000-2400 kcal na dobę, nieco mniej dla poważnie otyłych. Jeśli chodzi o proporcje makroskładników składała się ona w pierwszym etapie z 94% (565 g) węglowodanów (w tym sporo prostych), 4% (25g) białka oraz 2% (5 g) tłuszczu (tyle tylko co w ryżu i owocach naturalnie się znajduje). Zawierała tylko 0,15 g sodu i 0,2 g chloru.
Niektórym pacjentom dr Kempner dodawał też do ich diety wybrane suplementy diety (np. wit. A, D, tiamina, ryboflawina, niacyna, żelazo).
Sam biały ryż zawiera ok. 8% białka, można go było zatem zjeść nie więcej jak 350 g dziennie (waga przed ugotowaniem), zaś po dodaniu owoców i stołowego cukru dobowa ilość kalorii pochodzących z białka obniżała się do właśnie ok. 5%.
To był pierwszy etap diety ryżowej, najbardziej monotonny i hardcorowy – przeznaczony dla najciężej chorych pacjentów. Ultra-niskobiałkowy, ultra-niskosodowy i ultra-niskotłuszczowy.
Dzisiejsi dietetycy pewnie się za głowę złapią, ale to jest właśnie to, co na bazie posiadanej wiedzy zaproponował wtedy dr Kempner i to działało. Jak określił sam twórca – była to chyba jedyna jej zaleta, bo po za tym była nudna i monotonna.
Po pewnym czasie jednak (ustalanym w zależności od danego pacjenta i jego aktualnego stanu zdrowia) pacjentom wolno było (w etapie drugim diety) dodać do nudnej diety ryżowej niewielką ilość gotowanych ziemniaków lub innych warzyw (co musiało być dużą frajdą po tygodniach objadania się słodkim menu) i przyprawić swoje danie ziołami do smaku.
W miarę jak znikały kilogramy, normowało się ciśnienie, cholesterol i trójglicerydy, malały powiększone serca, znikały obrzęki, odtykały się zapchane tętnice i zaczynały prawidłowo pracować nerki i wątroby – menu było jeszcze dalej poszerzane (etap trzeci) i stawało się bardziej różnorodne i zbilansowane (z nieustającym jednak zastrzeżeniem by zamiast soli stosować zioła oraz unikać źródeł skoncentrowanego tłuszczu w postaci czy to nadmiaru produktów odzwierzęcych czy też izolowanych butelkowanych lub pudełkowanych tłuszczy).
W dalszej części diety dodawane były więc stopniowo inne rośliny (skrobiowe, strączkowe), beztłuszczowy naturalny jogurt lub kefir, a potem jeszcze później raz w tygodniu „na niedzielę” niewielki kawałek gotowanej ryby, owoców morza lub kurczaka (opcjonalnie, jeśli czyjeś nerki to tolerowały). Zero smażenin!
Na takim stylu życia (niskosodowym, niskotłuszczowym, opartym o bogactwo naturalnego i nieprzetworzonego lub niskoprzetworzonego pożywienia w dużej mierze roślinnego, choć z opcjonalnym małym dodatkiem produktów odzwierzęcych) pacjenci utrzymywali zdrowie i szczupłą sylwetkę do końca swoich dni, a wracali do kliniki doktora Kempnera tylko ci, którzy powracali do starego stylu życia: kanapek z serem/wędliną, królewskich ilości mięsa, sera i jaj, czipsów, pizzy z mnóstwem tłustych i słonych dodatków (oliwa, ser, kiełbasa) i tym podobnych delicji.
Gdy już wiemy co w diecie Kempnera było, to warto przyjrzeć się czego w niej NIE było (w tym pierwszym etapie, przeznaczonym dla pacjentów w ciężkim stanie), bo na tym etapie była to dieta niezmiernie eliminacyjna:
– nie było glutenu,
– nie było nabiału,
– nie było protein zwierzęcych (i cholesterolu),
– nie było dodanego tłuszczu (ani trans, ani nasyconego, ani roślinnego z wyjątkiem naturalnie zawartych w ryżu lub owocach kwasów tłuszczowych),
– nie było składników antyodżywczych,
– nie było AGEs, wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych, chemicznych dodatków do żywności i innych szkodliwych śmieci,
– nie było soli,
– nie było złych połączeń pokarmowych!
W ciągu swojej kariery dr Kempner skutecznie wyleczył swoją ryżowo-owocową dietą ponad 18 tysięcy pacjentów z różnych schorzeń cywilizacyjnych – zarówno metabolicznych jak i zwyrodnieniowych.
Definitywnie obalił swoimi pracami takie stwierdzenia (do dzisiaj pokutujące w świadomości społecznej, a czasem nawet również w świadomości samych lekarzy, przynajmniej niektórych) jak np:
– „Dieta ma mało wspólnego z nabytymi chorobami serca i układu krążenia (nerek, wątroby, skóry, mózgu czy innego dowolnego organu)” – nieprawda, to co jemy ma tak naprawdę bardzo wiele wspólnego z naszymi chorobami.
– „Cukrzycy dostaje się od cukru (i w ogóle od nadmiaru węglowodanów można się tylko pochorować)” – nieprawda, od stu niemal lat wiadomo, że węglowodany nie pogarszają lecz wręcz przeciwnie polepszają wrażliwość insulinową naszych komórek, o czym informował na łamach „The Lancet” jeszcze w latach 20-tych ubiegłego wieku brytyjski diabetolog Harold Percival Himsworth (jemu też zawdzięczamy podział na dwa typy cukrzycy).
Jak do tej pory nikt tego stwierdzenia nie był w stanie obalić (nota bene dieta Kempnera znacząco POPRAWIAŁA wrażliwość insulinową u pacjentów, a to dlatego, że nie było w niej wystarczającej ilości tłuszczu, mogącej przyblokować receptory insuliny znajdujące się na powierzchni każdej praktycznie komórki naszego ciała: natura wie co robi gdy produkuje dla nas żywność albo bogatą w tłuszcz, albo bogatą w węglowodany, ale nigdy w obydwie rzeczy jednocześnie).
– „Białko jest zdrowe, więc więcej białka idzie nam tylko na zdrowie” – nieprawda, nadmiar białka (jak nadmiar wszystkiego) może stanowić obciążenie dla ustroju, szczególnie dla nerek i wątroby.
– „To węglowodany tuczą, a nie tłuszcz!” – nieprawda, same w sobie makroskładniki nie tuczą, tuczy całokształt (zaraz się tym zajmiemy).
Szczególnie to ostatnie stwierdzenie robi dzisiaj prawdziwą furorę, a my (ponieważ lubimy wszystko czarne albo białe), dajemy się na takie stwierdzenia nabrać. 😉
Popatrzmy jednak tymczasem na fotografie z archiwum uniwersyteckiego i zobaczmy czego dokonały „tuczące” ryżowo-owocowe węglowodany na spółkę z (a fuj!) stołowym cukrem (z lewej stan przed, ze stycznia, z prawej stan po – z listopada) – te historyczne fotografie mówią same za siebie:I kilku następnych pacjentów uwiecznionych dla potomności:
Zdumiewające! I pomyśleć, że jedli głównie ryż, owoce i stołowy cukier.
Z ludzi chorych i otyłych w ciągu 10-12 miesięcy stawali się zdrowi i szczupli. Minimalna utrata masy ciała wynosiła 45 kg, średnio każdy pacjent stracił 63,90 kg.
Dr Kempner wszystko skrzętnie opisywał i publikował oczywiście na bieżąco wyniki swoich poczynań w literaturze medycznej w latach 40-tych, 50-tych, 60-tych i nawet nieco późniejszych : https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/?term=KEMPNER%20W%5BAuthor%5D&cauthor=true&cauthor_uid=13128034
Nie wszyscy pacjenci osiągali oszałamiające rezultaty w jednakowym czasie, ma się rozumieć. Niektóre szkody wyrządzone przez długo zapuszczone przewlekłe schorzenia wymagały więcej czasu.
Na przykład naprawa uszkodzonej siatkówki u pacjenta, który od 18 lat chorował na cukrzycę typu drugiego zabrała mu 26 miesięcy. Ale się udało.
Na wykładzie dr Dąbrowskiej słyszeliśmy już podobną historię: pacjent z retinopatią cukrzycową regularnie stosując dietę warzywno-owocową pozbył się schorzenia i po wielu latach cierpień (w tym średnio skutecznej laseroterapii) zaczął w końcu widzieć.
Dieta warzywno-owocowa jest wyjątkowo uboga w tłuszcz i białko (również w kalorie, skrobię i cukry proste, bo to dieta postna, włącza nieco inne mechanizmy w ustroju).
Pamiętajmy, że dr Kempner opracował swoją dietę ryżową w latach 40-tych ubiegłego wieku. Nikt nie znał jeszcze pojęcia „Indeksu Glikemicznego” (koncepcji, która powstała dopiero w latach 80-tych, będąc podwaliną tzw. insulinowej teorii otyłości). Nikt się nie bawił w karkołomne wyliczenia IG bo indeksu takiego jeszcze nie stworzono.
Na marginesie dodam, że dzisiaj IG nie jest wcale jedynym indeksem, zwraca się bowiem uwagę również na ŁG, czyli Ładunek Glikemiczny porcji pokarmu, jak też i na Indeks Insulinowy (IS) pokazujący odpowiedź insulinową (ile insuliny produkuje trzustka po spożyciu danego pokarmu), ponieważ sam IG nie mówi nam wszystkiego, skoro tyczy się tylko pokarmów zawierających węglowodany: np. produkty odzwierzęce jak mięso, ryby czy „zdrowe” produkty mleczne jak jogurt – choć mają niski lub zerowy IG, to powodują większy wyrzut insuliny niż np. makaron (zarówno biały jak i brązowy) czy płatki owsiane!
Również żywieniowiec Ancel Keys (1904-2004), badacz i popularyzator diety śródziemnomorskiej, nie zrobił nawet jeszcze wtedy swojego Seven Countries Study czyli Badania Siedmiu Krajów, w którym sugerował większy wpływ kwasów tłuszczowych odzwierzęcych na powstawanie chorób cywilizacyjnych niż kwasów tłuszczowych pochodzenia roślinnego (przez zwolenników diet niskowęglowodanowych badanie to zostało okrzyknięte jako „naukowe oszustwo”, choć trudno nie zauważyć, że Ancel Keys wierny swoim zasadom dietetycznym dożył w zdrowiu setki – daj Boże każdemu!).
Nie było też jeszcze co ważniejsze leków na nadciśnienie tętnicze (pierwsze diuretyki pojawiły się dopiero w latach 50-tych, a po nich kolejno inne leki działające hipotensyjnie: beta-blokery, blokery kanału wapniowego, ACE-inhibitory i antagonisty receptora angiotensyny – jak już sobie powiedzieliśmy alopatia polega na tym, by blokować, inhibitować i szukać antagonisty). 😉
Zachorowanie na złośliwe nadciśnienie oznaczało w tamtych czasach praktycznie wyrok śmierci (mocno przedwczesnej, bo rokowanie zazwyczaj obejmowało najbliższych 6 miesięcy). Ludzie woleli od śmierci nawet drastyczną dietę – cokolwiek, co przedłużyłoby im życie i wyrwało z objęć kostuchy.
Dzisiaj czasy się zmieniły, bo świat został zalany farmaceutykami, a te poprzewracały nam w głowach i to w nich teraz widzimy swoje wybawienie, choć zamiast prawdziwego zdrowia są one w stanie zaoferować nam najczęściej tylko jego nędzną podróbkę, czyli brak symptomów. Ale brak symptomów to jeszcze nie zdrowie. 😉
W czasach przedwojennych i tuż po wojnie, gdy tylu leków jeszcze nie było wybawienia szukano częściej na talerzu niż w aptece.
I gdyby nie te poszukiwania, to świat nigdy by nie ujrzał również takiej na przykład żywieniowej terapii dr Ruth Harrell poprawiającej sprawność umysłową dzieci czy terapii dra Gersona, powstałych mniej więcej w tym samym czasie co dieta Kempnera.
Jednym słowem to były bardzo pionierskie czasy, w których zamiast wiadra leków (bo ich wtedy jeszcze aż tylu nie było) lekarze stosowali raczej inne metody jak leczenie żywieniem, ziołami, zmianą klimatu (ach, te wyjazdy „do wód” naszych prababek!) i podobnymi, dzisiaj lekko zdeprecjonowanymi i często uważanymi za przestarzałe, metodami.
Nawet najbardziej drastyczna dieta była w tamtych czasach mniej drastyczna niż rychła śmierć. A z nadciśnieniem nie ma żartów. Do kliniki Kempnera zjeżdżali ludzie z całego świata, bo był wtedy jedynym człowiekiem na planecie Ziemia, który wiedział jak ich uchronić od rychłej śmierci. I robił to skutecznie.
Kempner wybierając leczenie pacjentów ryżową dietą po prostu wygrał dla nich los na loterii: dieta okazała się bardzo skuteczna nie tylko „na chore nerki i nadciśnienie”.
Tyle tylko, że w obecności wprowadzonych później na rynek leków (a dla ludzi otyłych dodatkowo operacji chirurgicznych w stylu podwiązywania żołądka czy odsysania tłuszczu) stała się kulą u nogi.
W obliczu zaś nowych odkryć w naukach o żywieniu człowieka została zakwalifikowana do diet zbyt drastycznych i niezgodnych z odgórnie przyjętymi normami żywienia, po czym pierwszy etap diety, ten ryżowo-owocowy wyrzucono, pozostałe zaś etapy z biegiem lat złagodzono, pozmieniano, aby było „nowocześnie” dodano np. chrupki ryżowe (toć to też ryż, c’nie?), masełko, chlebek, dużo codziennego (jakże niezbędnego przecież do życia) nabiału, jaj i mięsa przy niemal każdym posiłku, dokładnie wyliczono kalorie, białka, tłuszcze i węglowodany aby się zgadzały z zaleceniami współczesnej dietetyki i wtedy podstawiono ją pod nos ludziom jako „dietę odchudzającą 1000 kcal”.
Nadal funkcjonuje ona jako „dieta ryżowa” z powoływaniem się na Kempnera jako jej twórcę, choć już niewiele ma ona wspólnego z oryginałem opracowanym przez dra Kempnera.
Oczywiście oprócz ryżu. 😉
Powróćmy w tym momencie do pytania postawionego na początku naszych rozważań. Czy faktycznie to tylko węglowodany same w sobie są winne tyciu i chorobom?
Jak widać – nie są. Ani nie tłuszcz sam w sobie jest winien czy białko samo w sobie. Ludzie chudną (i tyją!) na różnych dietach.
Wszystkie makroskładniki są nam potrzebne do życia, zaś demonizowanie któregokolwiek (zwalanie nań wyłącznej winy za plagę otyłości) jest zwyczajnie bezsensowne.
Winne NIE są same w sobie makroskładniki, winne jest ich złe przez nas łączenie (proporcje) np. węglowodanów z innymi makroskładnikami, którego dopuszczamy się chcąc dogodzić naszym podniebieniom (przez co również zaczynamy zwyczajnie jeść za dużo, bo tak nam wszystko super smakuje), często robimy tak z niewiedzy, np. pieczołowicie pielęgnując kulinarne tradycje wyniesione z rodzinnego domu, gdzie królowała kuchnia tłusta, słodka i obfita.
Winne jest jednym słowem przekarmienie (energetyczne, bo jak nam coś smakuje to jemy tego coraz więcej, co nie jest tuczące tylko pod warunkiem, że będą to świeże warzywa i owoce) połączone z niedożywieniem (zbyt mały dowóz mikroskładników odżywczych w tych górach pochłanianego jedzenia, przez co organizm domaga się ciągle więcej jedzenia, w nadziei, że w końcu dostanie to, co jest mu potrzebne).
Jeśli do tego dodamy brak ruchu, to jesteśmy zgubieni.
W jedzeniu nie chodzi poza tym tylko o same makroskładniki (białko, tłuszcz, węglowodany). To, że naszym podstawowym i najbardziej odpowiednim dla poprawnego funkcjonowania paliwem zaplanowanym przez naturę jest glukoza – nauka to już ustaliła. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to rozgłasza pseudonaukowe brednie (niektórzy wierzą w różne rzeczy, np. w to, że ziemia mimo wszystko jest płaska, lub że rządzą nami kosmici).
Obecne proporcje makroskładników zalecane przez WHO dla ludzi zdrowych to ok. 55% energii z węglowodanów, 30% energii z tłuszczu oraz 15% energii z białka. Przypuszcza się, że taki podział jest optymalny dla ludzkiego zdrowia. Problem w tym, że jeśli spojrzymy na dzieła Matki Natury, to nie znajdziemy ani jednego produktu spożywczego, który by wyszedł spod jej ręki i miał takie proporcje makroskładników!
Autorem i producentem potraw o takim składzie może być tylko człowiek. Zaraz do tych potraw przejdziemy.
Jeśli poza tym chcemy uważać, że się zdrowo odżywiamy, to bez względu na to jaką etykietkę ma obecnie nasza dieta – koncentrujmy się również na mikroskładnikach odżywczych, a nie na samych tylko makroskładnikach.
Na przykład gdy spojrzymy na hamburgera z „restauracji” McDonald’s, to odkryjemy, że ma on ok. 47% procent kalorii czerpanych z węglowodanów, 32% energii z tłuszczu, 21% energii z białka. Pokarm niemal idealny pod kątem makroskładników, prawda?
Może trochę za dużo białka i tłuszczu w stosunku do węglowodanów, ale i tak jesteśmy bardzo blisko WHO-wskich proporcji, szczególnie jeśli dopijemy się przy tym Coca-Colą, podnosząc ilość węglowodanów w posiłku.
Wszyscy jednak wiemy, że menu z tej „restauracji” jeszcze nikogo nie uzdrowiło ani nie wyszczupliło, raczej wręcz przeciwnie.
Problemem takiego posiłku jest nie tylko proporcja makroskładników niemająca miejsca w naturze , ale też zbyt mała ilość mikroskładników odżywczych przypadająca na każdą zjadaną kilokalorię jak również nieciekawe substancje chemiczne, którymi takie menu jest wypełnione oraz niewątpliwie sam proces smażenia produkujący kolejne niezdrowe substancje.
Najzdrowsze jedzenie przygotujemy sami w domu, nikt go nam nie poda w restauracji.
Powróćmy jednak na chwilę do makroskładników, a szczególnie węglowodanów i tłuszczu, bo to o nie głównie toczą się spory co nas tuczy: czy utuczyło nas za dużo tłuszczu czy za dużo węglowodanów?
Obecnie modne jest mówienie, że „to wina węglowodanów”. Obżeramy się podobno pizzą, makaronami i ciastem i stąd jest cały dramat – tyjemy przez te węglowodany na potęgę.
Popatrzmy teraz jednak na kawałek pizzy z serem i szynką: w teorii każdemu z nas kojarzy się nam jako „węglowodan”, czyli jako pokarm dostarczający głównie węglowodanów, ale czy to naprawdę jest posiłek wysokowęglowodanowy?
Wiemy, że jest tucząca, „pizza tuczy”, ale czy to tylko węglowodany w niej tuczą?
Widzimy spód pizzy zrobiony z mąki, ale to jeszcze nie znaczy, że jest to posiłek, w którym większość kalorii czerpiemy z węglowodanów.
Takie jedzenie można nazwać bowiem węglowodanowo-tłuszczowym: zjadając trójkącik (150 g) takiej pizzy zjadamy 157,2 kcal (42%) z węglowodanów i 151,2 (41%) kcal z tłuszczu.
Twierdzenie, że pizza tuczy ponieważ zawiera węglowodany jest z gruntu fałszywe. Równie dobrze utuczyć mógł nas tutaj tłuszcz – sam spód polany tylko pomidorami nie tuczy (tak jak nie tuczył kempnerowych pacjentów sam ryż z owocami i cukrem), a jeszcze bardziej koncertowo robi to połączenie w niewłaściwych proporcjach (niemal pół na pół) tłuszczu z węglowodanem (co zaburza prawidłowy metabolizm obydwu).
Żaden pokarm produkowany przez naturę nie ma takich proporcji. Ale my, ludzie, znamy się lepiej na produkcji pożywienia, czyż nie? 😉
Najpierw mamy naszym kubkom smakowym dogodzić, potem się będziemy martwić o dobrostan pozostałych organów naszego ciała.
A może ludzie tyją bo jedzą za dużo makaronu?
Sam makaron ma idealne proporcje makroskładników (79% węglowodany, 3% tłuszcz – ustalone przez naturę, która stworzyła ziarno, z którego makaron potem ulepiono) i nie straciłby tych proporcji za bardzo nawet gdybyśmy go polali pomidorami (z ziołami, czosnkiem) i położyli nań warzywa.
Ale można te wspaniałe naturalne proporcje bardzo łatwo sponiewierać gdy się doda do niego kilka niewinnych składników, postrzeganych jako „dietetyczne”: niezmiernie chudą pierś z kurczaka, mozarellę niskotłuszczową light i serek kremowy oczywiście też light niskotłuszczowy, po czym wychodzi spod naszych rąk taki oto potworek, który już wcale wysokowęglowodanowy nie jest: 34% energii z węglowodanów i 36% z tłuszczu.
Zamiennie można przyrządzić sobie makaron z sosem bolońskim lub w wersji bezmięsnej (coś dla wegetarian!) canelloni ze szpinakiem – efekt będzie zawsze ten sam.
Gdyby pacjenci Kempnera całe życie nawet jedli sam makaron (z dodatkiem np. sosu z pomidorów i potężnej porcji zielonej sałaty jak to się jada we Włoszech), to by do jego kliniki nie trafili.
Ale w razie czego zawsze można zwalić winę na ten okropny, jakże tuczący makaron, ach, te węglowodany jakież one są tuczące, to wszystko przez te węglowodany! 😉
Kawałek keksa na deser też wygląda jak by się człowiek miał zaraz obeżreć węglowodanami, prawda? Phi, takie tam ciasto, nawet kremu nie ma w środku, a i owoce są w nim, toć to czysty węglowodan, sama mąka z owocami i cukrem!
Nic bardziej mylnego: tylko 43% energii pochodzi z węglowodanów, 53% energii pochodzi z tłuszczu.
Jedząc jak widać jedzenie POSTRZEGANE jako wysokowęglowodanowe wcale nie znaczy, że jesteśmy koniecznie zaraz na diecie w której królowałyby węglowodany, tak oskarżane o różne bezeceństwa! 😉
Postrzeganie faktów, a prawda na ich temat to są dwie różne rzeczy, dlatego strzeżmy się dietetycznych guru, którzy żerują na naszym postrzeganiu i tworzą wokół tego swoje opowieści.
Takie opowieści co prawda bardzo dobrze się sprzedają, ale nie zawsze mają wiele wspólnego z rzeczywistością. 😉
Bliżej prawdy byłoby stwierdzenie, że większość otyłego i schorowanego społeczeństwa jedzącego tradycyjnie jest na diecie, w której węglowodany i tłuszcz są pół na pół, a nawet może z lekką przewagą kalorii czerpanych z tłuszczu.
Węglowodany to tylko 4 kcal/g, a tłuszcz aż 9 kcal/g, więc dodając nawet niewiele tu i tam tłuszczu (widocznego czyli z butelki, kostki lub pudełka, albo niewidocznego z mięsa, z nabiału, z jaj, rzadziej z orzechów i awokado, w których tradycyjna część społeczeństwa na co dzień raczej nie gustuje), ani się obejrzymy, jak nazbiera nam się tłuszczowych kalorii wmieszanych pół na pół do kalorii węglowodanowych.
Przypomnijmy sobie też przy okazji raz jeszcze (bo to ważne), że nic o takich proporcjach makroskładników w naturze nie występuje!
Albo coś ma dużo tłuszczu i wtedy mało węglowodanów jak np. awokado (79% energii z tłuszczu i 17% z węglowodanów), albo ma dużo węglowodanów, ale wtedy mało tłuszczu jak np. marchewka (86% energii z węglowodanów, 4% z tłuszczu).
Kiedy będziemy szanować prawa natury nie oddalając się od nich zanadto – będziemy zdrowi, szczupli i długowieczni.
Dieta ryżowa Kempnera co prawda też za bardzo zgodna z naturą nie jest, a w świetle współczesnej wiedzy niewątpliwie trąci myszką (dzisiaj już przecież znamy prawdę o rafinowanych węglowodanach i wiemy, że stołowy cukier nie jest zdrowotnie korzystną dla nas rzeczą, podobnie jak biały ryż nie jest najzdrowszym rodzajem ryżu), ale pozostawiła po sobie pewne cenne dziedzictwo: zapłodniła intelektualnie wielu późniejszych lekarzy leczących dietą opartą na nieprzetworzonych produktach – roślinnych lub głównie roślinnych (doktorzy McDougall, Esselstyn, Ornish, Klaper, Kahn, Fuhrman, żywieniowiec Pritikin i wielu innych), którzy pozyskiwali nie mniej fenomenalne rezultaty – tym razem z zastosowaniem pokarmów całościowych (naturalnych, a nie rafinowanych).
Bo choć dzisiaj dieta Kempnera jest postrzegana jako przestarzała i na dłuższą metę mało bezpieczna jeśli chodzi o jej pierwszy etap (pamiętajmy jednak przy tym, że była to w tamtych czasach dieta lecznicza, ratująca ludzkie życie i odbywała się w warunkach klinicznych, pod czujnym okiem lekarza, a sam Kempner przestrzegał też przed np. możliwą nierównowagą elektrolitów po dłuższym przebywaniu na tej diecie), to jednego nie można jej odmówić: w stosunku do większości pacjentów była po prostu skuteczna (skuteczność na poziomie 70% – nie ma leku w aptece, który mógłby się taką skutecznością pochwalić).
Dlaczego nie dla wszystkich była skuteczna?
Może dlatego, że każdy z nas jest inny i reaguje na sygnały zewnętrznego środowiska nieco inaczej, jednemu będzie odpowiadać taka proporcja makroskładników, a inny będzie się czuł dobrze i lepiej zdrowiał przy troszkę innych proporcjach?
Może też niektórzy przyjeżdżali do kliniki Kempnera w stanie tak zaawansowanym, że nic nie było im już w stanie pomóc?
Nie wszyscy ponadto pacjenci chcieli też trzymać się zaleceń już po powrocie do domu z kliniki, a niektórzy po prostu nie reagowali na dietę w oczekiwany sposób.
Nie ma bowiem jednej jedynej uniwersalnej diety dobrej dla wszystkich – nie istnieje, pogódźmy się z tym.
Przed erą Ornisha badania z których wychodziło, że „diety niskotłuszczowe nie działają” bazowały na tym, że skoro WHO jako poziom optymalny zaleca 30% tłuszczu przy 55% węglowodanów, to robiono badania gdzie uczestnikom kazano spożywać np. 25% tłuszczu przy 60% węglowodanów, co nazywano „dietą niskotłuszczową” (WTF?).
Prace Ornisha czy Esselstyna wykazały jednak, że w przypadku chorób cywilizacyjnych istnieją skuteczniejsze sposoby na powstrzymanie choroby czy nawet jej cofnięcie niż to, co do tej pory sugerowały oficjalne zalecenia, np. w ramach prewencji i terapii chorób układu krążenia zalecenie to brzmi: zamieńcie tłuszcze nasycone na roślinne.
To tak, jakby zalecić komuś palenie papierosów z filtrem zamiast bez filtra. Owszem, jest nieco bezpieczniejsze, ale nie rozwiązuje problemu. To po prostu nie działa wystarczająco efektywnie.
A co działa długofalowo w dużo lepszym stopniu – to pokazali Ornish i Esselstyn (każdy z osobna i na swoje konto) i udowodnili to nie na badaniach na myszach czy królikach, ale lecząc dietą prawdziwych pacjentów i publikując wyniki w szanowanej prasie medycznej.
Jednym słowem zebrali dowody naukowe na to, że dieta niskotłuszczowa całkowicie roślinna (Esselstyn) lub nawet prawie-roślinna (Ornish) powstrzymuje, spowalnia, a nawet i odwraca choroby cywilizacyjne.
To jest rzecz jasna dieta lecznicza, więc jest super-niskotłuszczowa: obniżono dowóz tłuszczu do maksymalnie 10%. Dla osób zdrowych być może nie ma konieczności aż tak drastycznego obniżania zawartości tłuszczu w diecie (a przynajmniej nie dla wszystkich – każdy z nas ma nieco inny metabolizm), ale osoby u których choroba już się rozwinęła uzyskiwały konkretne i mierzalne rezultaty właśnie przy poziomie ok. 10% tłuszczu w diecie (i to nie z olejów, lecz z naturalnych całościowych pokarmów roślinnych).
Na udowodnienie cofającej się miażdżycy naukowcy ci przedstawili widniejące poniżej legendarne już fotografie uzdrowionych dietą naczyń krwionośnych – na tym właśnie polega nauka, tutaj nie wystarczy filmik na Youtubie czy napisanie choćby nie wiem jak poczytnej książki. 😉
Ale czy ktoś na świecie się tak dziwnie odżywia?
Owszem. Obecnie znane są naukowcom zdrowe społeczności, które jedzą w ten sposób ciesząc się doskonałym zdrowiem i sprawnością fizyczną: jedną z takich społeczności są stulatkowie z Okinawy w Japonii (podstawa diety na co dzień to węglowodany: bataty, ryż, rośliny strączkowe, warzywa i owoce, wodorosty, jada się też ryby i owoce morza, a od święta, czyli z okazji Nowego Roku – owszem, jest nawet wieprzowina). 😉
Jeszcze inny przykład to rdzenni Indianie ze szczepu Tarahumara (Meksyk), znani sportowcom ze swojej wytrzymałości w bieganiu (i to na dystansach wynoszących… bagatela! 200-300 km), którzy przykuli uwagę badaczy tym, że mają tętnice do końca życia czyste jak u niemowlaka, nie są im znane choroby serca i układu krążenia (zabójca numer jeden współczesnych cywilizowanych społeczeństw) ani inne dietozależne choroby jak nadwaga, otyłość, insulinooporność czy cukrzyca typu drugiego.
Kiedy zbadano co jedzą Indianie Tarahumara, to okazało się, że ich tradycyjna dieta jest podobnie jak na Okinawie bardzo prosta: opiera się głównie na kukurydzy i fasoli, jedzą przy tym bardzo mało mięsa (oceniono, iż są w ok. 95% na diecie roślinnej), różne warzywa i oczywiście owoce, spożywają też nasiona chia i orzechy (główne źródła tłuszczu w ich diecie, bo nie znają tłuszczowych izolatów w postaci oleju, masła, margaryn ani smalcu – czyli wszystkich tych rzeczy bez których my nie wyobrażamy sobie naszych potraw).
Tarahumara jak podają badacze pobierają ok. 12% swoich kalorii z tłuszczu, ok. 75-80% kalorii pochodzi z węglowodanów, głównie złożonych, jedynie ok. 6% kalorii pochodzi z cukrów prostych: https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/433816.
Oczywiście według niektórych zwolenników oficjalnej dietetyki ci ludzie pewnie powinni już nie żyć lub w najlepszym razie być ciężko chorzy z powodu niedoborów i „niezbilansowanej diety”. 😉
A co z dietami niskowęglowodanowymi?
Rzecz jasna odchudzające (a nawet uzdrawiające!) cuda dzieją się również na dietach niskowęglowodanowych: gdy drastycznie zmniejszymy dowóz węglowodanów, a zwiększymy dowóz tłuszczu, szczególnie do poziomu ok. 60% energii lub więcej, nasz ustrój korzystać wtedy zaczyna z zapasowych szlaków metabolicznych, zaplanowanych przez naturę na czas głodu (ten właśnie rodzaj metabolizmu włącza się np. podczas postu Daniela) lub na czas choroby przebiegającej z gorączką, kiedy to jako źródło energii organizm spala tkankę tłuszczową (wtedy też oczywiście tracimy apetyt i chudniemy).
Przy czym organizmowi jest wszystko jedno czy spala tkankę tłuszczową własną czy cudzą, dlatego można ten stan sztucznie osiągnąć dostarczając mu dużo tłuszczu do spalenia, przy jednoczesnym niedoborze węglowodanów – takie małe oszukiwanie natury i własnego ciała, ale czasem może komuś uratować życie.
Taką „sztuczną głodówkę” z tego powodu współczesna medycyna wykorzystuje dzisiaj np. w pediatrii, przy leczeniu dzieci cierpiących na lekooporną padaczkę (dzieci w trakcie rozwoju głodzić nie można, stąd korzysta się przez pewien określony czas z diety niskowęglowodanowej- ketogenicznej).
Krótkoterminowo stosowana dieta tego typu (ketogeniczna lub nie) jest uważana za względnie bezpieczną, jednak jak do tej pory nie ma wystarczających danych na temat bezpieczeństwa jej długoterminowego stosowania.
Nie ma też długowiecznych populacji dożywających w zdrowiu i jasności umysłowej trzycyfrowych urodzin, które żywiłyby się w ten sposób.
Jeśli chcesz wybrać dla siebie rodzaj diety to oprócz oczywiście uważnego słuchania własnego ciała przy okazji popatrz zawsze na tego co ją promuje. Jeśli nie wygląda ta osoba zdrowo, to odpuść sobie, choćby nie wiem jak bardzo dany trend dietetyczny był obecnie na topie.
Obserwuj szczególnie starsze osoby promujące dane trendy, bo ludzie młodzi będą z reguły wyglądać ładnie i zdrowo w niemal każdym przypadku.
Nikt nie chciałby słuchać porad od starszego wiekiem dietetyka lub lekarza, który sam ma nadwagę i nie wygląda zdrowo (po przekroczeniu pewnego wieku widać jest najwyraźniej czy dany sposób odżywiania sprzyja zdrowiu mniej czy bardziej i czy ktoś się starzeje ładnie czy brzydko), z takiego gabinetu pewnie ucieklibyśmy czym prędzej.
Ja wybieram porady lekarzy wyglądających zdrowo w starszym wieku, a nie tych, co jedynie piszą poczytne książki.
Może dlatego dr W. Davis choć napisał całkiem dobrą książkę zwracającą uwagę na problem współczesnej pszenicy, to mojego zaufania w kwestii porad dietetycznych nie zdobył, a dr Fuhrman owszem – jego porady sprawdziły mi się w praktyce jak i pomogły wielu naszym czytelnikom (pożywienie roślinne bogate w mikroskładniki gra na talerzu rolę pierwszoplanową: to zaleca pacjentom, to stosuje sam i to widać po nim).
Jeśli więc nie wiemy co wybrać oceniajmy fakty w myśl zasady „po owocach ich poznacie”.
Owoce dra W. Davisa mnie nie zachwycają: dieta bez pszenicy chyba tylko dla jego pacjentów zdziałała na dłuższą metę cuda opisane przez niego w książce (medice, cura te ipsum!).
Mając w pogardzie węglowodany zastąpił je białkiem i tłuszczem i to też po nim widać (podobnie jak po pani S. Fallon czy panu L. Cordainie).
Jednak jako lekarz kardiolog i jednocześnie osoba publiczna (autor sławy międzynarodowej, piszący książki tłumaczone na szereg języków i sprzedawane w milionach egzemplarzy na całym świecie), dająca innym porady dietetyczne – powinien mimo wszystko mieć nieco inną „kardiologiczną prezencję”, może taką jak inny słynny kardiolog, dr Caldwell Esselstyn, który nie tylko w swoim wieku dobrze wygląda, ale mając 82 lata nadal wykłada i publikuje swoje prace naukowe w prasie medycznej.
Nadal nie wiadomo co jeść?
Przede wszystkim jedzmy prawdziwe jedzenie, nieprzetworzone, tak jak je natura tworzy. Nie kombinujmy przy nim za wiele.
Większość z tego co rodzi dla nas ziemia ma w sobie przewagę węglowodanów z doskonałą proporcją pozostałych makroskładników (np. jak coś jest słodkie to nigdy nie będzie miało dużej zawartości tłuszczu i vice versa: oliwki czy awokado nie są słodkie). Wśród pokarmów odzwierzęcych również to prawo jest zachowane.
Jajko nie jest słodkie, a miód nie jest tłusty i tego się trzymajmy.
Organizm może w końcu nie znieść tego, że trzy razy dziennie przez 365 dni w roku otrzymuje ogromne porcje węglowodanów i tłuszczu w jednym pakiecie – takiego pożywienia natura nie produkuje i na ciągłe przyjmowanie takiego pokarmu organizm nie został zaprojektowany: poradzi sobie, ale za pewną cenę – będzie funkcjonował coraz gorzej.
Jeśli przy tym co ziemia dla nas rodzi nie będziemy za bardzo przesadnie kombinować – po swojemu poprawiając, łącząc, przetwarzając, oczyszczając i dosmaczając (przez co często utracić możemy sprzyjające zdrowiu proporcje makroskładników jak też i sporą część budujących zdrowie mikroskładników), to przy urozmaiconej diecie i odpowiedniej dawce aktywności fizycznej pozostaniemy zawsze zdrowi i szczupli, pięknie się starzejąc i dożywając długich lat w sprawności fizycznej i jasności umysłowej, tak jak czcigodni seniorzy w Niebieskich Strefach (będący przecież na dietach z różną zawartością poszczególnych makroskładników).
Tak się składa, że natura wie co robi, a człowiek niekoniecznie. Tak się też składa, że nieprawidłowe żywienie (czyli życie po to, by jeść – zamiast jedzenia po to, by żyć) rujnuje zdrowie bardzo powoli i stopniowo, stąd trudno się szybko zorientować, że coś robimy źle.
Proste, naturalne jedzenie zawsze sprzyja zdrowiu, a przekombinowane „na bogato” – nie sprzyja.
P.S. Powyższy artykuł potraktujcie proszę jako ciekawostkę o wymiarze głównie historycznym i obalającym mit jakoby węglowodany były tuczące i samodzielnie odpowiedzialne za epidemię otyłości.
Dieta ryżowa dra Kempnera w swojej oryginalnej postaci należy na dłuższą metę do tych z gatunku „nie róbcie tego w domu” – stosowana przez dłuższy okres czasu wymaga nadzoru lekarza, o czym w swoich pracach napominał sam autor.
Nie polecam stosowania jej na własną rękę bez konsultacji z lekarzem. Dużo bezpieczniejsza do zastosowania długoterminowo (jako styl życia, a nie krótkoterminowa dieta) będzie zbilansowana dieta np. na wzór diety doktora Deana Ornisha (program Spectrum, o których pisałam tutaj– każdy może wybrać swój styl życia z całego spektrum możliwości, stosownie do swojego obecnego stanu i założonych celów) lub równie elastyczna dieta wzorowana na filozofii nutritariańskiej zaproponowana przez doktora Joela Fuhrmana – (szczegóły tutaj).
Pomocne linki:
1. Denise Minger (słynna blogerka z kręgu Paleo) w obronie diet niskotłuszczowych: https://rawfoodsos.com/2015/10/06/in-defense-of-low-fat-a-call-for-some-evolution-of-thought-part-1/
2. Kilka szczegółów na temat diety Kempnera: https://thewaytoeat.ca/health/rice-diet-founder-dr-walter-kempner/
3. Dr John McDougall o diecie Kempnera: https://www.drmcdougall.com/2013/12/31/walter-kempner-md-founder-of-the-rice-diet/
Naturoterapeutka i pedagog, autorka książek, e-booków i szkoleń, założycielka Akademii Witalności, niestrudzona edukatorka, promotorka i pasjonatka zdrowego stylu życia. Autorka podcastu „Okiem Naturopaty”. Po informacje odnośnie konsultacji indywidualnych kliknij tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/naturoterapia-konsultacje/
ska napisał(a):
Super artykuł. Bardzo Pani dziękuję. Ja sobie chyba zastosuję tę dietę na sobie. Na diecie dr Dąbrowskiej nie jestem w stanie wytrzymać, a ryż z owocami to coś w sam raz dla mnie 🙂
Marlena napisał(a):
Ja też lubię ryż z owocami, jaglankę z owocami, gryczankę z owocami… kocham owoce w ogóle, a warzywka jeszcze bardziej 🙂
Piotrek napisał(a):
Dobrze, że zaznaczyłaś na końcu, że artykuł należy potraktować jako „ciekawostkę”, bo już myślałem, że przechodząc na dietę Dra Kwaśniewskiego (a przynajmniej staram się z niej dużo czerpać) wyrządzam sobie jakąś wielką krzywdę – choć wcale tego nie odczuwam 😉
Swoją drogą Dr Kwaśniewski w swoich publikacjach o diecie optymalnej podkreślał, że tak naprawdę najgorsza jest dieta mieszana (tzw. „korytko”), w której źródłem energii (mierzonej kaloriami, nie gramami) mniej więcej równy udział (między 40-50%) mają węglowodany i tłuszcze. Opisywał to jako dwa konkurencyjne „paliwa spalinowe”. To tak, jakby tym samym samochodem jechać na analogicznej mieszance benzyny i oleju napędowego – długo silnik tego nie wytrzyma 🙂 Choć oczywiście on propagował spożywanie głównie tłuszczy (i nawet ciekawie to tłumaczył) to jednak nie krył, że przejście na dietę z dominującym udziałem węglowodanów także powinno mieć dobre skutki i będzie dużo lepsze niż taka mieszana.
Co by o niej nie mówić, to trzeba jej przyznać jedną zaletę – może być naprawdę ekonomiczna i „na każdą kieszeń”, licząc ile średnio kosztuje dostarczenie organizmowi dziennego zapotrzebowania na kcal stosując się do jej reguł i zalecanych produktów 🙂 I jak narazie nie przewiduję w niej „ukrytych kosztów” w postaci zabiegów i lekarstw 🙂
Marlena napisał(a):
Jak jeszcze byłam gruba, chora i nieszczęśliwa to próbowałam każdej diety jaka wpadała w ręce (tonący brzytwy się chwyta), więc i na książkę Kwaśniewskiego też była pora (jeszcze na tę poprzednią edycję, gdzie na okładce był pan dr wyłysiały i mieszał coś w garze, sztuczne włosy załatwił sobie później dopiero). Mnie się ten rodzaj odżywiania nie przysłużył (zaparcia, „mgła mózgowa”, nieprzyjemny zapach wydalin ciała itp.), po jakichś 2-3 miesiącach nabożnego wyliczania stosunku B:T:W zgodnie z książką i ważenia wszystkiego co brałam do ust po prostu miałam dosyć tej szopki, bardzo to było męczące, a efektów brak. Czy mnie poza tym, przepraszam, pan Bóg stworzył do tego, abym każdy wkładany do ust kęs mierzyła, ważyła i wyliczała z kalkulatorem w ręku jakieś, za przeproszeniem, stosunki? 😉 Być może praktyka czyni mistrza, ale na początku tak to wygląda, a wszelkie niepowodzenia zwolennicy ŻO składają na karb błędów w wyliczeniach „stosunków”: to twoja wina, pewnie zjadłeś 5 g białka czy węgli za dużo albo za mało i już masz przechlapane po całości. Minimalne zaburzenie świętej proporcji prowadzi bowiem do tego, że zamiast odżywiać się najzdrowiej jak tylko podobno można – żywimy się najgorzej. No niestety, ale w tej diecie proporcji naruszyć nie wolno, bo to grozi zapadnięciem na wiele chorób, a nawet przedwczesną śmiercią. Na co? Pewien internauta pokusił się o syntezę doniesień od użytkowników, efekty tutaj: https://vegie.pl/topics4/6018.htm
Fizjologicznie funkcjonowanie na takim paliwie mimikuje post, głodówkę. Ponadto tłusta dieta zmienia u człowieka mikrobiom jelitowy, co ma wpływ m.in. na funkcjonowanie mózgu. W książce „Żywność dla mózgu”, autor dr Neal Barnard napisał coś takiego: że to co dobre dla naszego serca jest dobre i dla naszego mózgu. I vice versa. Chyba dużo w tym prawdy 🙂 Diety wysokotłuszczowe mają tak jak napisałam z uwagi na swoje właściwości pewne zastosowanie kliniczne (nawet w całkiem konwencjonalnej medycynie, np. w leczeniu lekoodpornych padaczek u dzieci), lecz nazywać to „optymalnym żywieniem” (czyli sposobem na styl życia) i dorabiać do tego ideologię to moim zdaniem gruba paranoja. Po zakończeniu leczenia dietetycznego dzieci są wyprowadzane z tłuszczowej głodówki. Nie ma powodu sądzić aby głodowanie („sztuczna głodówka”) było sposobem optymalnym na życie. Optymalnie to ja sobie wychodzę do ogrodu i łapię co mi w rękę wpada, to co ziemia dla mnie rodzi: w tym roku był to m.in. bób, groszek zielony, pomidory, ogórki, maliny, gruszki, wiśnie i czereśnie, agrest, porzeczki, sałaty różniste, pekinka, brokuły, marchewki, jarmuż i takie tam. 😉 Nic z tego nie zawierało dużej ilości tłuszczu. Gdyby natura dla nas chciała tłustego jedzenia, to by je dla nas stworzyła na wyciągnięcie ręki i mielibyśmy wszystko tłuste.
Ja nie sądzę aby człowiek był mądrzejszy od natury i wiedział lepiej jaki jest najlepszy dla jego organizmu stosunek B:T:W czy w ogóle czegokolwiek. Z tłustości mamy w naturze niewiele i musimy się albo natrudzić aby to zdobyć (np. wleźć na drzewo po oliwki, kokosy czy orzechy, potem jeszcze pokonać twardą skorupę tych ostatnich), albo coś żywego tłustego ukatrupić i wyłuskać z ofiary ten tłuszcz co go sobie za życia uzbierała w tkankach, albo ukraść matce innego gatunku pokarm przeznaczony dla jej dziecka (mleko) i stamtąd odzyskać ten tłuszcz, albo kurze jej komórki płciowe podstępnie ukraść. Dla mnie to nie jest optymalne ani naturalne. Kradzież i zabijanie nie jest konieczne aby napełnić sobie żołądek. Żadna z długowiecznych populacji na naszej planecie nie uskutecznia ponadto diety wysokotłuszczowej jako sposobu na osiągnięcie stu lat życia w zdrowiu i jasności umysłu. Nasze ciało może owszem funkcjonować na tłustym paliwie, ale jest to paliwo zapasowe – gdyby było inaczej to ziemia rodziłaby wszystko tłuste, ale tak nie jest.
Piotrek napisał(a):
Ja aż tak precyzyjnie do niej nie podchodzę, niczego sobie nie wyliczam. Mam jedynie „z tyłu głowy”, że jeśli się skupiam na tłuszczach to żeby jednocześnie nie przesadzać z węglowodanami. Jak kiedyś zawsze zjedzenie jakiejś wędliny czy plastra boczku musiało się wiązać ze zrobieniem kanapki („samym mięsem się nie najesz” itd.) tak teraz częściej tak po prostu sobie „chapnę” jak mam smaka, bez zagryzania chlebem 🙂 Z diety tej przekonałem się jeszcze do różnej maści salcesonów, „zimnych nóżek” itd. jako źródło kolagenu – i chyba nawet coś w tym jest dobrego bo już dużo rzadziej pojawiają się u mnie jakieś symptomy bólu stawów itp. (a regularnie ćwiczę/biegam/jeżdżę na rowerze).
Ale jak mówiłem, jedynie staram się przestrzegać tej diety a przynajmniej kilku jej zasad, nie negując przy tym korzyści z diet wegetariańskich. Tak naprawdę to próbuję czerpać wiedzę z wielu źródeł i jakoś ją mądrze połączyć 😉 Aktualnie od kilku dni mamy w domu wyciskarkę soku i powiem szczerze, że samymi takimi sokami też można się „najeść” i co ważniejsze, naładować energią na cały dzień 🙂 Różnicę dosłownie czuć gdy przychodzi mi zjeść „tradycyjny domowy obiadek”, w którym na talerzu jest wszystkiego po trochu (a już w szczególności gdy jest dość twarde i włókniste mięso wołowe czy z kurczaka, które wiadomo jak faszeruje się medykamentami) – prędzej czy później robi się ciężko na żołądku i człowiek odruchowo wręcz chce się położyć zdrzemnąć (jakby organizm chciał przez to powiedzieć, że musi mi ograniczyć ilość aktywnych funkcji bo ma problem ze strawieniem posiłku 😉 ). Podobnie też zjedzenie lodów ze sklepu – od dłuższego czasu robię je sam na bazie śmietany 30%, słodzę miodem oraz dodaję świeże owoce i sklepowych lodów poza wyjątkowymi przypadkami po prostu już nie tykam 🙂 Nawet nie chodzi o smak ale o to, że właśnie nie ma po nich tego uczucia ciężkości bo nie ma w nich aż tyle cukru pod różną postacią a za to jest tłuszcz (mleczny), z którego lody ze sklepu są zazwyczaj pozbawiane.
To tyle moich refleksji 🙂 Nie zmienia to faktu, że dalej będę miał tę stronę w polubionych 😉 Pozdrawiam!
grazyna napisał(a):
Pani Marleno, wielki szacunek dla Pani 🙂
Moja córcia ma 40 kg nadwagi, chciałabym zastosować u niej tę dietę, wylączając oczywiście cukier a dodając zamiast niego soki owocowo-warzywne. Czy myśli Pani, że to dobry pomysł?
Będę bardzo wdzięczna za odpowiedź, a przy okazji chcialam bardzo podziekować za Akademię Witalności 🙂 Czerpię z niej dużo wiedzy.
Marlena napisał(a):
Grażyno, jako krótkoterminowa dieta to OK, ale tu nie chodzi o to by sobie podietkować i potem wracać do starych nawyków, to po prostu nie zadziała – waga wróci. A w zakończeniu artykułu napisałam co będzie dobre jako rozwiązanie długoterminowe: Ornish albo Fuhrman. Ew. może być też McDougall na bazie ryżu 🙂
Marynka napisał(a):
Każda mono dieta da podobny efekt.
Marlena napisał(a):
Być może, ale tu akurat opisałam dietę udokumentowaną w literaturze medycznej.
FiveCarb, Jakub napisał(a):
jeden banan, masakra nie dał bym rady do mojej jaglanki czy owsianki (200-250g suchej) trafia 4 z duża ilościa brązowych kropek i jeszcze jagody i łyżka siemienia lub konopi
kamcia napisał(a):
Witam i dziękuję za ponowny swietny artykuł. Pani Marleno a czy doczekam sie artykułu na temat plomb amalgametowych. Ja miałam takich w swoich zyciu 7 i wszystkie usunełam bez zadnego zabezpieczenia. Podejrzewam u siebie przewlekłe zatrucie rtęcią. Czy natkneła sie Pani na jakieś materiały naukowe, które mogłaby nam Pani przedstawic? Myslę że wiele osób skorzysta, bo wiedza w tym zakresie jest jeszcze bardzo mała. Bardzo byłabym wdzieczna za wszystkie informacje. Z pozdrowieniami Kamila
Marlena napisał(a):
Być może napiszę o tym artykuł. Wpisuję na listę życzeń 🙂
Magda napisał(a):
Ciekawi mnie dlaczego dieta ogranicza banany do max 1x dziennie i eliminuje daktyle? Czy zostało to szerzej opisane w literaturze źródłowej?
Czy zjedzenie samego awokado może stanowić samodzielny posiłek? Nie łączyć go z innymi warzywami (węglowodany) aby nie tworzyć „złej proporcji” tłuszczu do węgli. Czy podobnie powinno się postępować z orzechami? Starać się nie spożywać ich w towarzystwie węglowodanów.
Marlena napisał(a):
Nie wgłębiałam się o co chodzi z bananem i daktylami. Awokado można zarówno samodzielnie jak i dodać sobie do sałatki (zielenina + kolorowe warzywka i kiełki), można też go zmiksować robiąc dressing do sałatki, wbrew pozorom nie jest taki znowu tłusty w porównaniu np. z oliwą: w 100 g oliwy mamy 93 g tłuszczu, podczas gdy w 100 g awokado jest go 15 g. Odnośnie orzechów – ja je jadam w większej porcji (np. garść orzechów) samodzielnie, ale małe ilości traktuję czasem też jako posypka, nawet w daniach węglowodanowych (np. kilka orzeszków piniowych na wierzchu owsianki), tak niewielkie ilości nie mają znaczenia. Nie wpadajmy w jakąś paranoję znowu 😉 Chodzi głównie o to by unikać kombinacji typu 50/50. Oczywiście od święta zjem nawet i deser z awokado z karobem i melasą (a co!) 😉 ale tu nie chodzi o okazjonalny deser, tu chodzi o codzienne żywienie.
Ola napisał(a):
Nie znam tej diety, ale w na diecie z wyłączeniem węglowodanów o wysokim indeksie glikemicznym na której jestem zmuszona być banany i daktyle też są wyłączone ze względu na wysoki indeks. Może w myśl zasady, że „co za dużo to nie zdrowo”? 🙂
Natura też nam czasem podsuwa coś, co na wyciągnięcie ręki jest, jest piękne, kolorowe, ale trzask prask i już przenosimy się na tamten świat, vide muchomor 😉
ufo napisał(a):
Ach ta Nauka!
Po co instynkt i serce, gdy mamy naukowców! :))
Po tylu radykalnych artykułach i komentarzach, utrzymanych w retoryce totalnej pogardy dla rafinatów, a cukru przede wszystkim – taki artykuł! 😀
Rozumiem, że gdyby szczupły człowiek z tytułem, pokazał Pani zdjęcie płaskiej Ziemi, to napisałaby Pani od razu, kolejny tekst w tonie ” nie wierzcie w stereotypy” z odpowiednią ilustracją ;))
A fakt, że inni robią to w książkach i na youtubie bez NAUKOWEGO namaszczenia, czyni ich śmiesznymi i niewiarygodnymi … hmm …
Każdy pęd za rozumem, zwłaszcza tym nieosobistym, oddala nas od osobistej duszy … ale co ja tam o duszy – dopóki nie będzie dowodównaukowych przedstawionych przez Wiarygodnych Naukowców nie mamy duszy! ;)))
Pozdrawiam 🙂
Marlena napisał(a):
Ups, chyba się tutaj jakiejś zagubionej duszyczce dużo żółci wylało… 😉
FiveCarb, Jakub napisał(a):
Pan chyba nie zrozumiał przekazu.
jolecka napisał(a):
fajny artykuł, ciekawy, zadziwiający. Wszystko wygląda przekonująco, tylko po co koniecznie cukier w tej diecie? Przecież cukru natura nie wymyśliła , tylko człowiek. Czy ma on za zadanie podwyższenie kaloryczności? to może lepszy byłby miód?. Jestem cukrzykiem i jakoś nie mieści mi się w głowie żeby cukier leczył cukrzycę. Marleno, wytłumacz proszę ….
Marlena napisał(a):
Przed wojną cukier stołowy był postrzegany jako czyste źródło energii zatem inaczej niż dzisiaj. Dzisiaj już wiemy o jego zgubnym wpływie na różne rzeczy, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziano. Cukrzyca jest wynikiem jedzenia niezgodnego z naturą (za tłusto, za słodko, za dużo, zbyt ubogo odżywczo choć bogato kalorycznie itd.), dlatego powrót do jedzenia zgodnego z naturą powoduje ustąpienie problemu, który sami stworzyliśmy. Bardzo polecam książkę „Wylecz cukrzycę. Rewolucyjny program żywieniowy zapobiegający chorobie i cofający jej skutki”, autor dr Joel Fuhrman. Cukrzyca typu drugiego jest stosunkowo łatwa do cofnięcia, a na swoim koncie ten lekarz ma nawet kilka przypadków wyleczenia cukrzycy typu pierwszego.
Ella napisał(a):
Ciekawa jestem czy zamiast surowych owoców, ryż mógłby być z prażonymi jabłkami oraz czy obrobione termicznie owoce w postaci swojskiej konfitury z minimalną ilością cukru są dopuszczone? Jakoś tak średnio mi surowe owoce z ryżem podchodzą. Za to z prazonymi jabłuszkami chętnie bym wsuwała 🙂 Szukałam w necie książki Kempnera ale nie widzę. Znalazłam tylko stronki, gdzie już zmodyfikowano pierwowzór i już jest „fantastyczny ” nabiałek i chlebuś 😉
Marlena napisał(a):
Owoce były w różnej formie dopuszczalne: sok, dżem, mus, owoce suszone, świeże, całe, rozgniecione – jak komu pasuje. Tylko nie wolno było niczego dodawać (z wyjątkiem cukru).
Demonek napisał(a):
Mam 35 lat, dietami interesuję się od ok. 8 lat. W swoim życiu (jako dziecko) byłem pulchną kulką i (jako student) wysuszonym wiórem. Przerobiłem diety niskotłuszczowe, zbilansowane, okresowe posty, głodówki i inne takie. Ponieważ regularnie ćwiczę siłowo ważna jest dla mnie podaż białka (dla podtrzymania/ rozwoju masy mięśniowej).
Aktualnie jestem na niskowęglowodanowej (ketogenicznej) od połowy lutego 2016. Dieta bardzo mi służy, zarówno pod względem tego co mogę jeść jak i ile mogę tego zjeść. Na diecie niskotłuszczowej z wysokimi węglowodanami tyłem na potęgę (nie zaprzeczam, że kalorycznie wychodziłem mocno na plus). Na diecie ketogenicznej coś takiego nie ma miejsca. Robiłem niedawno badania (panel lipidowy, hormony, morfologia krwi) i wyszły świetnie 🙂
Mówiąc krótko każdy musi znaleźć swoją drogę. Dla mnie węglowodany niestety odpadają.
Jednak odwoływanie się, że powinniśmy jeść to co daje nam natura jest dla mnie trochę naciągane. Człowiek na długo przed tym zanim nauczył się uprawiać ziemię zajmował się głównie polowaniami, a polowania = białko i tłuszcz. Zbieractwo oczywiście też, ale sezon w którym dostępne były różnego rodzaju owoce/ jagody/ korzonki zdatne do jedzenia był relatywnie krótki, więc i węglowodanów w diecie było mało. Okres od którego człowiek zaczął uprawiać ziemię to z punktu widzenia ewolucji układu pokarmowego mgnienie.
Niemniej jednak, ciekawy artykuł.
Marlena napisał(a):
Jeśli zjadałeś za dużo kalorii to nie pomoże żadna dieta, po prostu zapas ustrój odłoży, od powietrza się nie tyje 😉
Czyżbyś naprawdę uwierzył panu Cordainowi o naszych przodkach wcinających mięso dzień w dzień? To czysty marketing, a zmyślona przez niego dieta jest pseudonaukowym bełkotem. Najnowsza i najbardziej obecnie popularna wersja diety low-carb (bo przed Cordainem był jeszcze Atkins) stworzona przez L. Cordaina w 2002 roku została od razu przezornie opatentowana przez jego twórcę, który zarejestrował na nią swój znak towarowy (trademark) – konkretnie na nazwę „The Paleo Diet”. On ma bowiem gdzieś czy ktoś dożyje na tej diecie setki, liczy się kasa TERAZ, którą on na tym interesie zarobi, ogłupiwszy masy niewinnych ludzi swoją opowieścią o mięsożerności naszych przodków, a ludzie mięso jak wiadomo lubią, odstawienia warzyw by nie zauważyli, ale odstawienie mięsa to ból, więc trudno aby tej diety nie sprzedał. Zgodnie z jego teorią średnio 55% kalorii musi pochodzić z mięsa (ale ekologicznego chowu, bo stary Atkins był za mało EKO, a dzisiaj EKO się sprzedaje), 15% z warzyw, 15% z owoców, 15% z orzechów i nasion. Zabronione są jakiekolwiek przemysłowo przetworzone „nowoczesne” pokarmy (co się akurat chwali) jak również ziarna, rośliny strączkowe i skrobiowe (bo podobno nie jesteśmy przystosowani do trawienia skrobi, ale widocznie autor diety nie zauważył, że człowiek ma aż 6 par genów kodujących amylazę, enzym trawiący skrobię, podczas gdy nawet najbliższe nam genetycznie małpy mają jedynie 2 pary tych genów – taki szczegół). 😉
Cordain ponadto ustalając swoje zaiste kuriozalne zasady „paleolitycznej” diety zrobił też zwyczajnie w bambuko swoich wyznawców, ponieważ tak naprawdę nasi przodkowe w paleolicie żywili się kompletnie inaczej, mianowicie większość ich kalorii pochodziła właśnie z roślin (w tym owoców i… strączków), o czym można przeczytać choćby w encyklopedii tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Paleolityczny_styl_%C5%BCycia#Paleolityczna_dieta. Tak ustalili ci, co to badali (Cordain nie jest specem w tej dziedzinie, co można wyczytać z jego biografii https://en.wikipedia.org/wiki/Loren_Cordain, więc to co mówi o naszych przodkach to jego własne fantazje, a nie naukowe fakty czy dowody).
Oczywiście ktoś powie, że owoce wtedy były inne, bo nie były tak słodkie jak dzisiaj, ale też warto zwrócić uwagę, że i upolowane przez nich mięso było również inne: było to mięso dziczyzny, więc zawierało zdecydowanie mniej tłuszczu niż dzisiejsze, nawet najbardziej ekologiczne („od rolnika”), lecz cały czas hodowlane. Jadłeś kiedyś dziczyznę? To są suche wióry bo pomiędzy włóknami mięśni nie mają ani kropelki tłuszczu (jako ćwiczący mięśnie pewnie wiesz czym jest tłuszcz śródmięśniowy) i takie właśnie jedli o ile się udało coś złapać. Wbrew pozorom przodkowie w paleolicie wcale nie byli więc znowu aż tak bardzo „low-carb”! Ziemia tłuszczu rodzić nie chce, a dziczyzna na wolności nie tyje, tyje tylko w hodowli. Nie mówiąc o tym, że mięso w przyrodzie przed myśliwym ucieka w obawie o swe życie, jaką zatem mamy pewność, że każdego dnia przez 365 dni roku społeczności łowiecko-zbierackie delektowały się słusznym kawałkiem świeżutkiej dziczyzny? Musimy po prostu uwierzyć autorowi tych fantazji na słowo. I wielu wierzy i bezkrytycznie przyjmuje wszystko co Cordain napisał, bo tak silne jest uzależnienie ludzi od mięsa. Trudniej niż mięso było mi rzucić chyba tylko cukier i nikotynę. Doskonale zatem rozumiem każdego, kogo uwiodła dieta niskowęglowodanowa w jej wysokomięsnej odmianie. 😉
Nota bene L. Cordain podobnie jak W. Davis ze szczupłego człowieka w ciągu kilkunastu lat hołdowania swojej diecie przeistoczył się w brzuchatego podtatusiałego staruszka (dziś ma 66 lat) o niezdrowej, nalanej twarzy wskazującej na białkowe obrzęki (to taka charakterystyczna, ujawniająca się dopiero w pewnym wieku cecha u ludzi spożywających za dużo pokarmów wysokobiałkowych i soli, sama kiedyś tak wyglądałam, co ze wstydem przyznaję), ja wiem, że w młodości ma się w nosie jak się będzie wyglądać za ileś tam lat, ale to tak jak z oszczędnościami w banku: jeśli nie pomyślisz w młodości i spędzisz ją beztrosko, to na starość w kieszeni nic nie będzie, trzeba się będzie dorabiać od nowa 🙂 Dlatego napisałam: patrz na starszych co już są na jakiejś diecie długi czas, zobacz czy się starzeją ładnie czy brzydko, a będziesz mieć wgląd w samego siebie jak sam będziesz wyglądać w tym wieku gdy pójdziesz ich śladem. Zresztą nie ma tak, że jedna dieta służy każdemu – nie ma diety idealnej dla każdego i ktoś kto tak mówi robi nas w konia. Naszego ciała słuchajmy a nie jakichś guru, co nam wskażą co wolno, a co nie wolno (choć znam takich, co tak słuchają swojego ciała, że najchętniej opychaliby się czekoladą, mięsem, nabiałem i ciasteczkami, bo im ciało „mówi”, że tego chce, ale nie o takie „słuchanie” mi tutaj chodzi). 😉
Dlatego cenię Ornisha czy Fuhrmana, bo nie dają zakazów i nakazów, mówią tylko co jest zdrowe bardziej, a co mniej, co zostało udowodnione już naukowo, a co jeszcze nie do końca, co jedzą obecnie żyjące na naszej planecie długowieczne społeczności, a czego unikają, a wyborów niech dokonuje każdy z nas sam na bazie tej wiedzy. No i tak poza tym to stulatków odżywiających się tak jak oni mówią to ja sobie mogę pojechać TERAZ obejrzeć na żywo na Sardynii czy Ikarii (bo na Okinawę czy do Nicoyi trochę za daleko) i nawet sobie z nimi nawet pogadać, w przeciwieństwie do wyimaginowanych przodków z paleolitu dawno wymarłych. Guzik mnie zresztą interesuje co oni wtedy jedli, nie mam możliwości za dziczyzną w lesie ganiać z dzidą ani korzonków zbierać mi się nie chce skoro mam ogródek i warzywniak pod bokiem 😉
4_dina napisał(a):
Demonek – Tak na moj rozum, nie biorac pod uwage tego co mowia naukowcy, to ludzie kiedys tam w zamierzchlych czasach jedli to co znalezli, tu korzonek, tam jagodki czy jakies inne jablko i to nie uciekalo tylko trzeba bylo sie nachodzic. A co do miesa, hum to ono uciekalo i tak sobie mysle, ze bylo z tym podobnie jak z polowaniami u lwow na ten przyklad, gdzie nie kazde polowanie konczy sie sukcesem. A do tego czlowiek nigdy nie byl tak dobrze wyposazony przez nature jak lew, a dzide zrobil sobie czasem lepsza, a czasem gorsza i tak sobie mysle, ze u czlowieka bylo wiecej polowan nieudanych niz u tych lwow i pewnie tak jak te lwy kiedy zanalazl sobie padlinke tez ja zezarl. I jeszcze tak sobie mysle, ze w tych bardzo dawnych czasach to czlowiek najczesciej poprostu chodzil glodny. I jakos tak mam, ze mam gdzies to co na ten temat mowia naukowcy, gdzie jedni twierdza, ze czlowiek jadal tylko roslinki, a inni wrecz przeciwnie.
Magda napisał(a):
Pani Marleno, a jaki sposób odżywiania poleciałby Pani osobie z pierwotną niedoczynnością kory nadnerczy( choroba Addisona)? Wszelkie posty odpadają, nawet dr Dąbrowska nie zaleca swojego postu przy tej chorobie.
Czy poszukując i czytając literaturę spotkała się Pani z informacjami na temat jej choroby?
Niestety obecnie pozostaje mi jedynie przyjmowanie sterydów, to poważna chemia i chciałabym jakoś wspomóc organizm. Nie wiem jednak jak i co mam jeść. Nadnercza zostały zniszczone w wyniku działania przeciwciał, to choroba autoimunologiczna. Czy najlepszym rozwiązaniem dla mnie jest w takim razie paleo?
Marlena napisał(a):
Posty faktycznie odpadają, pani doktor mówiła że należy stosować tę drugą dietę (zdrowe odżywianie). Zresztą na zdrowy rozum: złe odżywianie jeszcze nikomu w niczym nie pomogło 😉 W chorobie Addisona jak podaje Andrew Saul pomocne są megadawki witaminy C.
Romka napisał(a):
Dzięki za kolejny super artykuł. Dzięki Tobie zaczęłam zdrowiej jeść- jeszcze daleko mi do diety doskonałej, ale wprowadziłam dużo zmian. Ograniczyłam mięso, jem dużo więcej warzyw i owoców niż kiedyś, piję świeże soki z wyciskarki (nie zawsze są smaczne, ale zawsze je wypijam do końca). Witamina C, D3 i K2, trochę orzechów, nasion i kiełków, rezygnacja z kawy. I muszę powiedzieć, że mam duuużo więcej energii i sił niż kiedyś, przestałam się przeziębiać, przestałam się męczyć po całodziennej bieganinie (praca, dom, ogródek).Dzięki za dobre rady! Stopniowo staram się wcielać je w życie, choć nie jest to łatwe przy mięsożernej rodzinie! 😉
Po dzisiejszym artykule widzę, że jeszcze wiele muszę się nauczyć. Często łączę jaglankę z AVOCADO i innymi warzywami (pomidor, sałata, ogórek itp.) I na dodatek polewam to wszystko oliwą lub olejem słonecznikowym…Myślałam, że to zdrowe połączenie, a okazuje się, że nie! Wychodzi na to, że z jaglanką nie powinnam łączyć żadnych TŁUSZCZY???
Marlena napisał(a):
Romka, bardzo się cieszę z poprawy samopoczucia, moje gratulacje – tak trzymać! 🙂
Awokado jest naturalnym całościowym produktem, w porównaniu z oliwą w 100 g ma tłuszczu tylko 15 g (a nie 100 jako oliwa). Do sałatek lepiej dokładać awokado niż polewać je oliwą, bo ta ostatnia jest koncentratem tłuszczowym, a awokado produktem całościowym. Sprawdza się ono też jako baza do dressingu sałatkowego po zmiksowaniu z ulubionymi przyprawami. Ja osobiście nie polewam kasz, ryżu czy ziemniaków olejami, stosuję właśnie sosy lub dressingi oparte na produktach całościowych, wtedy też z każdej kalorii dressingu czerpię dużo większe korzyści w sensie mikroskładników (oliwa ma ich niewiele w porównaniu z oliwkami z których powstała).
Oleje to produkty przetworzone, koncentraty tłuszczowe, to nie jest dzieło natury lecz człowieka. Stosując oleje można zaburzyć dosyć łatwo doskonałe naturalne proporcje, natomiast to niebezpieczeństwo jest dużo mniejsze gdy stosujemy zamiast olejów po prostu całościowe produkty. Dlatego dodaję oliwki, ziarenka słonecznika czy awokado, a nie oliwę czy olej.
Chodzi o to, że jedząc pokarmy naturalne w całości jak je Bozia stworzyła nie mamy możliwości „przedawkowania” tłuszczu. W przeciwieństwie do sytuacji gdy lejemy go sobie z butelki w postaci wyizolowanej. Dlatego np. siemię lniane dodane do owsianki jest OK, ale polewanie jej olejem już nie bardzo. Tak samo jak zdrowsze będzie dodanie do sałatki orzechów i nasion oraz przyprawienie tej sałatki dressingiem na bazie np. nerkowców czy orzechów włoskich niż polanie jej olejem lub oliwą.
Policzmy: aby wytłoczyć 1 litr oliwy potrzeba średnio 5 kg oliwek. 1 litr to 1000 ml, zaś łyżka oliwy to 15 ml, czyli w litrze mamy ok. 66 łyżek oliwy. Otrzymujemy więc 66 łyżek oliwy z 5 kg oliwek. Czyli jedna łyżka (15ml) oliwy musiała powstać z 75 g oliwek, to około 30 sztuk. To sporo, gdyby tak siąść i zjeść 30 oliwek. Czy normalnie ktoś dodaje aż 30 oliwek do swojej sałatki (co byłoby tak czy siak dużo zdrowsze niż dodanie łyżki wytłoczonej z nich oliwy)? Raczej nikt takich ilości oliwek do swojej sałatki nie dodaje, ale łyżkę oliwy dodajemy bez mrugnięcia okiem. 😉 To samo pomyślmy gdy lejemy sobie na potrawę każdy inny olej i przeliczmy to na ilość surowca potrzebnego do jego wytłoczenia.
Natomiast problem nie występuje gdy dorzucimy do sałatki czy owsianki kilka orzechów, oliwek czy łyżkę nasion. To jest ilość surowca potrzebna do wytłoczenia paru kropel zaledwie oleju/oliwy, no może w porywach (np. jeśli chodzi o oliwki, które są niezmiernie olejodajne) uzbierać by się nam mogła mała łyżeczka od herbaty (5 ml).
Piper napisał(a):
O kurczę, ale szalony pomysł! Nie wytrzymałabym na tej diecie nawet dwóch dni! Oczywiście lubię słodycze i chętnie jem ryż z owocami, ale jednak taka monodieta może człowieka wykończyć. Ogólnie zdecydowanie wolę racjonalne odżywanie niż takie diety cud. Ale post bardzo ciekawy i dieta doskonale udokumentowana co także jest niesamowite!
Marlena napisał(a):
Myślę, że gdybyś miała do wyboru rychłą śmierć lub tę dietę, to byś wytrzymała 😉
Monika napisał(a):
Pani Marleno, a czy chleb razowy z awokado jest dobrym połączeniem? Ja uwielbiam takie kanapki i często je robię. Dodaję do tego jeszcze inne warzywa sezonowe, ale potrafię przy tym zjeść całe awokado na kromkach. Bardzo proszę o odpowiedź. Dziękuję ślicznie z góry.
Marlena napisał(a):
Dodaj do tego dużo warzyw i będzie dobrze. Nie trzeba jakoś przesadnie bać się awokado (chyba że stosujemy specjalny program żywieniowy jak np. program Esselstyna dla nasercowców, tam awokado się odradza w ogóle, ale to ze względów medycznych) – awokado to jest naturalny i zdrowy produkt całościowy. Na jeden raz dietetycy sugerują 1/2 awokado jako porcję. Awokado w 100 gramach (160 kcal) ma tylko 15 g tłuszczu (to tyle co 15 g czyli łyżka oliwy), ale jest dużo bogatsze w mikroskładniki odżywcze od jakiegokolwiek oleju i ma mniej nasyconych kwasów tłuszczowych (2 g/100g, dla porównania masło 51 g/100g i 720 kcal/100g). Jeden owoc bez skórki i pestki waży średnio 140 g.
Monika napisał(a):
I jeszcze jedno pytanie (przepraszam ze tak rozdzielam) czy 1 lub 2 małe awokado stanowi dzienną porcję tłuszczy. Czy to dużo czy mało, czy oprócz tego jakieś orzechy można dodać do menu dziennego, jeśli tak to czym najlepiej uzupełnić (jakim rodzajami tłuszczy, lub jakimi orzechami aby się dobrze uzupełniało i było najkorzystniejsze połączenie. Czy ma jakieś znaczenie o jakiej porze dnia spożywamy awokado (rano czy lepiej na wieczór). Bardzo będę wdzięczna za wskazówki i porady. Dziękuję.
Marlena napisał(a):
To zależy jakie jest Twoje zapotrzebowanie, jeden będzie zdrowszy przy mniejszej ilości tłuszczu w diecie, a inny będzie go potrzebował więcej (np. jeśli trenujesz czy biegasz to możesz dołożyć sobie dodatkową garść orzechów, co będzie niewskazane jeśli cały dzień spędzasz głównie na siedząco). Nie rozkminiałam tematu pory jedzenia awokado. Jedynie zapadło mi w pamięć kiedyś to, co na jego temat powiedział dr McDougall: mieszkając na Hawajach zauważył, że awokado owocują krótko, jakieś 2 tygodnie i po zbiorach, a to co niezebrane to gnije i opada, następna awokadowa wyżerka jest sorry ale dopiero w przyszłym roku. 😉 Dzisiaj mamy dostęp do tych owoców 365 dni w roku i często tego nadużywamy. Ot, taki mały materiał do przemyślenia 😉
gajowy napisał(a):
Witam,
łyżka dziegciu do artykułu: To co sprawdzało się (poprawiało metabolizm) 70 lat temu, niekoniecznie sprawdzi się dzisiaj. Ówczesny biały ryż to odpowiednik dzisiejszego eko ryżu z zasobnych w minerały ziem. Dzisiejsza intesywna produkcja rolna mocno zdegradowała wartości odzywcze produktów. Dlatego dzisiaj musimy być bardziej wyczuleni na „puste kalorie”.
Współczesny człowiek jest bardziej obciążony metalami ciężkimi, które m.in.uszkadzają błony lipidowe. Do ich nieustannych napraw potrzebujemy omega-3, na pewno więcej niż potrzebowali to ludzie sprzed wieku.
Marlena napisał(a):
Dlatego napisałam, że NIE polecam tej diety oraz jednocześnie zwróciłam uwagę czytelnika na nutritarianizm jako filozofię żywienia i ten mogę polecić (albo Ornish, bardzo zbliżony).
koala napisał(a):
Od takiej diety można popaść w naprawdę poważne kłopoty ze zdrowiem. Rozumiem że artykuł napisany po to by móc zareklamować ryż …Fajny pomysł 🙁
Marlena napisał(a):
Nie mam wpływu na to jakie się reklamy wyświetlają, dobiera je automat stosownie do treści na witrynie, więc oszczędź sobie tych złośliwości.
Jakoś pacjenci Kempnera nie popadli w kłopoty zdrowotne, to była na tamte czasy dieta lecznicza ratująca życie. I nie napisałam w żadnym miejscu, iż polecam tę dietę, chyba nie doczytałaś artykułu do końca, a już na pewno nie zrozumiałaś jego przesłania.
Kaśka napisał(a):
Mam pytanie trochę nie na temat. Mianowicie: jeśli zamierzam wprowadzić sobie jeden dzień postny w tygodniu, to żeby miało to dobry wpływ na funkcjonowanie mojego organizmu, to powinien to być szczery post (tylko woda i soki), czy raczej warzywno-owocowy do 800 kcal.?
Marlena napisał(a):
Może być na wodzie, na sokach, na warzywach.
Ania napisał(a):
Dla chcących spróbować tej diety.Czy trzymać się sciśle tylko ryżu,czy można inne jak jaglana,gryczana.A czy ryż tylko biały,oczyszczony?A czy można też warzywa? Które?A czy nasionka,orzeszki całkiem wykluczyć?A może stosować miód,taki przecież zdrowy? A makaron z orkiszu?Lub makaron ryżowy?
Może Pani rozwiać te wątpliwości? Pozdrawiam!
Marlena napisał(a):
Jeśli chcesz nowoczesną postać diety typu Kempnera to znajdziesz ją w publikacjach dra Ornisha (Program Spectrum – ustalasz co, ile i czego, na bazie tego co chcesz osiągnąć i w którą stronę spektrum chcesz się przesunąć) lub dra Fuhrmana (czerpanie maksimum korzyści z każdej zjadanej kalorii) lub dra McDougalla (tam można ryż, makaron, ziemniaki, warzywa, owoce itd., z tym że to jest dieta ściśle wegańska, on nie dopuszcza żadnych produktów odzwierzęcych, nawet okazjonalnej ryby czy jajka).
Ania napisał(a):
Pani Marleno! Uwielbiam Pani stronę i dziękuję za kolejny mądry i ciekawy tekst. Wydaje mi się, że ta dieta może być takim rodzajem oczyszczenia organizmu a następnie impulsem do zmiany odżywiania. Jeszcze raz dzięki i wszystkiego dobrego!
Marlena napisał(a):
Na pewno kubki smakowe dostają niezłą szkołę, po terapii u Kempnera pacjenci mieli przypuszczam na długi czas dość smaku cukru i wszelkiej słodyczy, a na samą myśl pewnie ich mdliło 😉 A słony smak z kolei wydawał im się super słony nawet przy symbolicznej szczypcie soli.
Bela napisał(a):
Mam pytanie odnosnie Wit C, wspomnianej pod jednym z komentarzy powyzej. Czy Wit C ma wlasciwosci rozrzedzajace krew? Jestem mloda osoba ze zmianami naczyniowymi w mozgu (pomimo zdrowego prowadzenia sie, etioloia nieznana) z zaleceniem spozywania POLOCARDU. Buntuje sie przeciwko codziennemu niszczeniu blony sluzowej zoladka lekami, mam natomiast Kwas L-Askorbinowy zakupiony w Pani sklepie. Nie odnajduje jednak nigdzie jednoznacznej odpowiedzi, ze Wit C ma takie wlasnie dzialanie.
Marlena napisał(a):
Przyjmuje się, że do 1 g dziennie efekt rozrzedzający nie występuje, może mieć miejsce przy dawkach wyższych. Efekt rozrzedzający mają też kwasy Omega-3 (siemię lniane, zielenina, tłuste ryby morskie), zielona herbata, czosnek, miłorząb japoński czy też witamina E (migdały, pestki słonecznika, kiełki pszenicy i olej z kiełków pszenicy). Jedz więc każdego dnia sporą porcję zielonych sałatek i kiełków, przypraw dressingiem z oleju lnianego i ząbka czosnku, posyp po wierzchu pestkami słonecznika, popij sobie zieloną herbatą, a być może z czasem żadna aspiryna nie będzie potrzebna, bo wystarczą dobroczynne składniki pobierane z pożywienia.
gajowy napisał(a):
Belo, Marleno
Na rozrzedzenie krwi można polecić Natto – fermentowaną soją. Ewentualnie nattokinazę – ekstrakt substancji czynnej z natto – jeśli nie jesteśmy w stanie zjeść/zdobyć/wyprodukować natto. Enzym nattokinaza rozrzedza krew skuteczniej i bezpieczniej niż aspiryna.
Samo natto oprócz nattokinazy ma jeszcze najlepszą K2 oraz cały zakres substancji odżywczych bez wad innych postaci soi.
Marleno, jadłaś kiedyś natto?
Nie przypominam sobie byś kiedykolwiek o tej potrawie wspominała.
Marlena napisał(a):
Tylko sproszkowane było mi dane skosztować, jest znośne. Podobne świeże jest niezbyt 😉
Janek napisał(a):
Marleno.
Z zaciekawieniem przeczytałem najnowszy tekst. Jest super /jak wszystkie/. To jak to jest z ta cukrzycą typ. II? Jeśli nie jest od cukrów /węglowodanów to od czego mam w ostatnich badaniach poziom 150? Pół roku temu 115. Jestem bardzo szczupły, nie jem słodyczy (raczej sporadycznie), nie jem cukru (nie słodzę), w produktach przetworzonych zjadam na cały dzień może 1 – góra 2 łyżeczki cukru, jem głównie warzywa /surowe i gotowane lub duszone (pieczone)/, ziemniaki, owoce (tez soki), chleb i małe porcje twarogu (nie więcej niż 50g dziennie), 3-4 jajka tygodniowo, raz w tygodniu ryba (pieczona). Wyliczyłem ze nie muszę jeść więcej niż 1500 kalorii dziennie. Czy mogą – jeśli tak to jakie – być inne przyczyny tak wysokiego poziomu cukru we krwi? Bo z mojego menu to raczej nie jest winowajcą cukier lub nadmierna ilość węglowodanów? Pisałac może o tym kiedyś?
Pozdrawiam
Janek
Marlena napisał(a):
Janku, od samych węglowodanów nie dostaje się cukrzycy. To nie takie proste, choć nazwa choroby wskazuje jakby na cukry jako „winowajcę”, ale nie musi tak być koniecznie, np. ludzie będący na dietach low-carb mają również tendencje do nabywania z czasem insulinooporności, a następnie jeśli nic z tym nie zrobią to cukrzycy typu drugiego. A przecież stronią od węglowodanów, a tu niespodzianka – ups, cukrzyca!
Menu musisz poprawić koniecznie. Odstaw na razie te codzienne twarożki, jajka, ziemniaki, owocowe soki i chleby. Skup się w przeciągu najbliższych tygodni na zielonych warzywach (sałaty, warzywa krzyżowe, brokuły, szpinak, jarmuż, roszponka, rukola itp.) i niskoskrobiowych kolorowych warzywach (papryka, cukinia, pomidory, ogórki, grzyby, cebula, seler, szparagi, bakłażan, kalafior itp.) oraz roślinach strączkowych (to z nich czerp białko, w gratisie dostajesz jeszcze mnóstwo dobroczynnego błonnika, którego nie ma w jajach i twarożkach), dorzuć orzechy i pestki jako źródło tłuszczu (oraz w gratisie białka i błonnika), nie czerp swoich tłuszczowych kalorii z olejów lub masła. Na śniadanie jedz np. owsiankę do której dodasz jabłko ze skórką, siemię lniane mielone, cynamon, orzechy i pestki. Na obiad dużą michę zielonych sałat z kolorowymi dodatkami (pomidory, rzodkiewki, ogórki świeże lub kiszone, papryka, gotowana fasola dowolnego koloru, soczewica dowolnego koloru lub cieciorka), posypana pestkami lub nasionkami (chia, sezam, słonecznik, dynia, konopie), przyprawiona dressingiem na bazie orzechów lub pestek (a nie oliwy czy oleju pozbawionych błonnika i wielu innych dobroczynnych substancji) oraz przyprawiona na koniec solidną garścią dowolnej zieleniny (szczypiorek, pietruszka, koperek). Po sałatce możesz jeszcze wtrynić coś na ciepło, np. zawiesistą i sycącą zupę (nie zapomnij dodać do niej oprócz włoszczyzny i różnych warzyw również zielonych warzyw jak brokuł, jarmuż, szpinak lub dowolna kapusta oraz sypnąć roślin strączkowych jak dowolna fasola, dowolna soczewica lub cieciorka, a na talerzu dodatkowo garść pietruszki lub koperku) albo też coś na gęsto jako potrawka (to samo co zupa tylko na gęsto). Strączki jednym słowem, dużo zielonych warzyw oraz jako źródła tłuszczu pestki, nasiona i orzechy (a nie oleje) to powinna być podstawa diety przy wysokim poziomie cukru we krwi. W swojej książce „Wylecz cukrzycę” dr Fuhrman pisze, że w ciągu 12 tygodni na takim menu osoby insulinooporne oraz diabetycy prezentowali już w badaniach krwi wartości charakterystyczne dla osób całkowicie zdrowych (przy czym już nawet po kilku-kilkunastu dniach diety pan doktor mógł też zacząć odstawiać im leki przeciwcukrzycowe lub insulinę, i to nawet wieloletnim diabetykom – po prostu już jej nie potrzebowali). I dopiero jak już wszystko się wyprostowało, to dodawał im do diety to co jedzą ludzie zdrowi: produkty pełnoziarniste, produkty skrobiowe (jako dodatek, a nie jako podstawa), opcjonalna mała porcja odtłuszczonego nabiału w ramach „smakowego dodatku” do potraw, oraz dla chętnych porcyjka jakiejś ryby lub kurczaka raz w tygodniu, czasem jakieś jajko. Ma kontakt z pacjentami, którzy są na jego diecie już kilkanaście lat po zmianie stylu życia i są cały czas zdrowi, z prawidłowym poziomem cukru, z prawidłowym poziomem tkanki tłuszczowej.
Olcha Sosnowa napisał(a):
Niesamowita dieta. Czy mogę z oftopem? Marlena może Ty, może ktoś z Czytelników wie co poradzić. Córce znajomowych, lat 8, od 9 msc nie rosną górne jedynki. Czeegoś może jej brakować?
Marlena napisał(a):
Być może. A lekarz co mówił?
Wiola napisał(a):
Witam! Przepraszam ze nie na temat ale bardzo chciałabym się dowiedzieć jakie ilości kiszonek należy wprowadzić do diety. Bardzo je lubię jednak nie wiem czy nie przedobrzam 😉 myślałam również żeby wprowadzić inuline w diecie (początkowo małe ilości) czy nie będzie to przesada? Bardzo zainteresowałam się Waszymi radami i zamierzam je wdrożyć w życie, proszę tylko o pomoc w tej kwestii 😉