
Wciąż walczysz z nadwagą stosując coraz to inną dietę, a kilogramy uparcie wracają? Liczysz kalorie i masz już tego serdecznie dość?
Otóż… zrobiono Cię po prostu w konia!
Współczesna dietetyka oparta jest od lat 30-tych ubiegłego wieku na pewnej sprytnej półprawdzie, nikt Ci tego nie mówił?
W takim razie z przyjemnością dzisiaj wyjaśnię Ci o co chodzi.
Tego nie przeczytasz w Wikipedii.
Dowiedz się i przekaż każdemu kogo znasz.
Wszystkie diety odchudzające polegają z reguły na liczeniu kalorii. Kalorie, kalorie, kalorie… wszędzie ich w mediach pełno.
Zapytaj kogo chcesz co zrobić aby schudnąć, a wszyscy odpowiedzą tak samo, jak taki nie przymierzając dobrze zaprogramowany komputer: aby schudnąć bilans energetyczny musi być ujemny, musisz zacząć spalać więcej kalorii niż przyjmujesz.
Powiedzą to wszyscy, od zwykłego Kowalskiego aż po wszystkich dietetyków i lekarzy. Należy ograniczyć kalorie jednocześnie starając się spalać ich jak najwięcej i to wszystko.
Wszystko? Czyżby?
Skąd się wzięło takie przekonanie? I dlaczego nikt nie mówi całej prawdy, lecz jedynie półprawdę? No cóż, jak nie wiadomo o co chodzi, to o chodzi o pieniądze. Na dużą skalę tak naprawdę. Zawsze tak jest i w tym przypadku również.
Twój dietetyk nie powie Ci całej prawdy.
Dlaczego? Bo nie tego go uczyli na studiach. Otóż cała współczesna dietetyka i proponowane przez nią diety odchudzające opierają się na założeniach opracowanej w latach 30-tych ubiegłego wieku teorii zwanej od nazwisk jej twórców JOHNSTON & NEWSBOROUGH HYPOTHESIS czyli hipotezą Johnstona i Newsborough – pracowników Uniwersytetu w Michigan, USA.
Teoria ta zakłada, że spożywając mniej kalorii niż potrzebuje ciało, ciało spali tłuszcz, który magazynuje.
Przy powszechnym poklasku mediów teoria ta jest do dzisiaj wtłaczana nam codziennie do mózgu jako ta jedynie słuszna, a na jej podstawie wyrosły potężne, warte na dzień dzisiejszy miliardy dolarów gałęzie przemysłu: jedna produkująca odchudzającą (zero tłuszczu, zero cukru itp.) żywność oraz druga gałąź produkująca rozmaite suplementy dla odchudzających się – spalające tłuszcz, przyspieszające metabolizm itd.
Wszyscy na potęgę zaczęli nagle liczyć kalorie, ćwiczyć (co akurat jest dobre), kupować dietetyczną żywność i łykać tabletki przyspieszające spalanie.
Powinno wszystko działać. A tymczasem często (najczęściej!) nie działa.
Dlaczego ta teoria jest tylko sprytną półprawdą?
Ponieważ fakty mówią same za siebie. Rozejrzyj się dookoła. Od czasów opracowania tej teorii minęły 3 pokolenia. To wystarczająco długo, aby móc wyciągnąć wstępne wnioski, prawda?
Otóż 3 pokolenia później mamy więcej niskotłuszczowych i niskowęglowodanowych pokarmów niż nam się śniło: napoje light ze słodzikiem zero kalorii, jogurty 0% a nawet czekoladę bez cukru i margarynę zawierającą połowę kalorii.
W napędzanej medialnie euforii tłuszczofobii i węglowodanofobii cały świat rzuca się następnie jak wygłodniałe zwierzę na wysokobiałkową z kolei dietę niejako Du(p)kana, czym rujnuje (jeśli jeszcze nie zrujnował) sobie zdrowie obok utraty (niestety niekoniecznie na stałe) kilku zbędnych kilogramów.
Pomimo tego liczba grubasów nie maleje, lecz sukcesywnie rośnie, a schudnąć jest coraz trudniej.
Od lat 70-tych spożycie tłuszczów na głowę zmalało od 40% do 34%, jednocześnie nastąpił wzrost zjawiska otyłości z 14% populacji do 22%.
Gdzie więc tkwi haczyk?
Oparcie odchudzania jedynie na teorii bilansu energetycznego jest jak sprzątanie domu tylko na środku, podczas gdy po kątach kłębią się koty kurzu, a potem wszyscy się dziwią, że domownicy chodzą i kichają w takim czystym niby domu.
Prawda jest taka, że ocenianie diety odchudzającej na podstawie kalorii a nawet tak ostatnio modnego stosunku białek do tłuszczy i węglowodanów (diety Atkinsa, Du(p)kana, Kwaśniewskiego itd.) to jak ocenianie człowieka jedynie po wyglądzie.
Jednak oprócz tego co oczywiste i możliwe do zaobserwowania gołym okiem kryją się różne zjawiska, których nie widać, ale to wcale nie znaczy, że ich nie ma.
Teoria bilansu kalorycznego powstała 80 lat temu i czas zmienić swoje podejście do odchudzania.
Jeśli nie chce tego zrobić twój dietetyk – zrób to sam dla własnego dobra.
Bilans energetyczny jest owszem ważny, ale nie wyczerpuje niestety tematu. Kalorie, białka, tłuszcze i węglowodany to naprawdę nie wszystko.
Dlaczego ta teoria jest już dziś niewystarczająca?
Zacznijmy od tego, że 80 lat temu chemizacja życia nie była tak powszechna jak teraz. Na każdą porcję obcych chemicznie substancji dostarczanych drogą pokarmową, oddechową lub transdermalną (przez skórę) organizm reaguje, ponieważ substancje te zaburzają jego naturalną homeostazę (równowagę).
Musi te szkodliwe substancje jakoś zneutralizować i zmetabolizować, jeśli zaś okazuje się to niemożliwe, stara się je upchać jak najdalej od Twoich żywotnych organów, czyli pod skórę.
Używane dzisiaj obficie w rolnictwie, przetwórstwie spożywczym czy kosmetycznym chemikalia z jakimi notorycznie stykamy się na co dzień są to substancje rozpuszczalne w tłuszczach.
Twój organizm tworzy nadprogramową tkankę tłuszczową nie po to by zrobić Ci na złość, lecz po to, by zachować Cię przy życiu.
Niestety nie wszystko jest usuwane wraz z moczem, potem i kałem. Bardzo mi przykro.
8 powodów dla których stare teorie już się nie sprawdzają
Jeśli oprócz żywienia nie zmienisz w swoim życiu niczego (np. kosmetyków, środków czystości, przedmiotów z którymi styka się Twoja skóra) to możesz tak walczyć z nadwagą w nieskończoność, a w końcu weźmie ona i tak górę prędzej czy później.
Jeśli nie jesteś gruby teraz masz znaczne szanse być grubym na starość. Pod warunkiem, że jej dożyjesz.
Dlaczego? Bo 80 lat temu:
1. nie było tak naszpikowanych chemią środków piorących, czyszczących, kosmetyków pielęgnacyjnych i do makijażu. W domu używało się sodę oczyszczoną, boraks, szare mydło, a do pielęgnacji urody proste w składzie kremy oparte na naturalnych substancjach lub pochodzące z natury olejki (rycynowy, arganowy, kokosowy itd.), w kosmetykach do makijażu nie królowały tak jak dzisiaj toksyczne substancje będące produktami przemysłu petrochemicznego, lecz przeważały substancje czerpane z natury.
Media i producenci zrobili nam wodę z mózgu wmawiając nam, że do każdego rodzaju plam należy zakupić inny środek. Skończy się na tym, że nam wmówią, iż potrzebujemy osobne mydło do każdej części ciała.
2. Nie było w użyciu tyle leków i suplementów diety z dodatkiem syntetycznych wypełniaczy, barwników, aromatów i słodzików. Ostatnio robiąc zakupy w aptece internetowej dostałam jako gratis tubę musującego wapna z witaminą C firmy „Zdrovit”.
Niestety „Zdrovit powinien zmienić swoją nazwę na bardziej adekwatną „Chorovit” – w składzie tego musującego „zdrowotnego” cudeńka znajdował się między innymi cyklaminian sodu jako substancja słodząca.
Nie wiem na cholerę to w ogóle słodzić, ale jak dla mnie to nie tykam niczego jeśli nie jest słodzone wyłącznie bezpiecznymi naturalnymi poliolami (erytrytolem lub ksylitolem) ew. stewią.
Oczywiście gratisik z chemiczną wkładką powędrował do śmietnika. Nie miałam sumienia obdarować nim nikogo, kogo znam. Nie mam wokół siebie ludzi, którym bym źle życzyła.
3. Ludzie nosili ubrania i buty w większości z naturalnych włókien i surowców, nie było włókien sztucznych w powszechnym użyciu (odzież z syntetyków, nylonowe wyroby pończosznicze dla kobiet, buty ze sztucznej skóry itd.).
Bawełna z której produkowano odzież nie była tak jak dziś pryskana pestycydami, a środki do barwienia, wybielania i konserwacji tkanin będących przez 16 godzin na dobę w kontakcie z Twoją skórą nie były tak agresywne jak dzisiaj.
4. Nie było w sklepach żywności tak potwornie jak dzisiaj naszpikowanej chemikaliami – konserwantami, emulgatorami, barwnikami, sztucznymi aromatami, syntetycznymi słodzikami, spulchniaczami, tłuszczami uwodornionymi, syropem fruktozowo-glukozowym itd.
Na dzień dzisiejszy lista dodatków spożywczych do żywności dopuszczonych w Unii Europejskiej wynosi ponad 1,5 tysiąca substancji. Dopuszczone jednak przez jakąś instytucję do przemysłowego użytku nie znaczy obojętne dla Twojego organizmu.
Czas nazwać rzeczy po imieniu.
5. Nie było żywności w puszkach wyścielonych od wewnątrz toksycznym bisfenolem A, nie było w użyciu papieru termoczułego zawierającego Bisfenol A (paragony, faksy, bilety wstępu, wydruki z terminali płatniczych itd), a wody nie piło się z plastikowych butelek, lecz ze szklanych, nie karmiło się też niemowląt z plastikowych butelek zawierających bisfenol A, nie używało się plastików w kuchni ani folii do żywności zawierających bisfenol A.
Dzieci nie bawiły się zabawkami z plastiku lecz z drewna. Dupska nie wycierało się im chusteczkami nasączonymi chemikaliami ani też fikuśnym papierem toaletowym z nadrukowanymi kwiatkami, pachnącym syntetycznym aromatem rumianku, tylko zwykłym niebielonym szarym.
Kobiety nie używały przez kilka dni w miesiącu mających styczność ze skórą i śluzówkami tamponów i podpasek z bawełny pryskanej glifosatem, bielonych chemikaliami lub nasączonych syntetycznymi substancjami zapachowymi.
6. Mięso zwierząt rzeźnych nie zawierało hormonów i antybiotyków (światowa produkcja antybiotyków dzisiaj to 90% dla zwierząt i 10% dla ludzi), krowy nie były karmione paszami przemysłowymi z ziaren spryskiwanymi obficie pestycydami lub mutowanych transgenicznie (GMO), lecz pasły się jak Pan Bóg przykazał czyli żrąc trawę stworzoną dla nich do tego celu przez Stwórcę.
7. Mleko dostępne w sprzedaży było naturalne i surowe (podlegające naturalnej fermentacji, a nie gnijące na śmierdząco), czyli nie było pasteryzowane.
Jednak dzisiejsze mleko pochodzące od przemysłowo hodowanych w ścisku i tłoku krów MUSI być dzisiaj pasteryzowane bo ryzyko zakażeń silnie w takich warunkach wzrasta.
Takie mleko nie ma nic wspólnego z prawdziwym świeżym mlekiem od hodowanej na wsi krowy.
Nie mówiąc o tym, że pasteryzowane mleko ma zmienioną pod wpływem wysokiej temperatury strukturę komórkową (na mleku przegotowanym cielaki po maksimum trzech miesiącach… zdychają).
Czy zdrowej na umyśle kobiecie przyszłoby do głowy nakarmić swoje niemowlę swoim przegotowanym mlekiem? Skoro nie to czemu sama pije pasteryzowane mleko krowy? Antybiotyki, hormony, pestycydy – oto co dzisiaj naukowcy znajdują w ciałach nowo narodzonych dzieci.
8. Przy produkcji płodów rolnych nie stosowano tak powszechnie chemikaliów: pestycydów, herbicydów i innej maści -cydów, uprawiało się na kompoście stworzonym przez Matkę Naturę. A żywności transgenicznie mutowanej (GMO) nie było wcale, ani dla ludzi ani do karmienia zwierząt rzeźnych.
Przy czym z warzyw i owoców można w dużej części domowym sposobem usunąć pozostałości pestycydów, zaś szkodliwe substancje z mięsa i mleka są praktycznie nie do ruszenia.
Często te same substancje (np. karbaminiany) stosuje się zarówno jako pestycydy przy uprawie roślin jak też i podaje przemysłowo hodowanym zwierzętom, aby szybko przybrały na wadze i były szybko gotowe do sprzedaży.
Lekarze przepisują karbaminiany również ludziom jeśli nie mogą oni przytyć.
Karbaminiany zaburzają wydzielanie hormonów kontrolujących wagę ciała (tak, dobrze czytasz: hormonów kontrolujących wagę, jeśli wydawało Ci się, że jedynie Ty ją samodzielnie kontrolujesz swoim liczeniem kalorii to jesteś w błędzie).
Człowiek nie świnia, wszystko zeżre – znasz to powiedzenie?
Jedząc konwencjonalnie uprawiane rośliny, przetworzoną przemysłowo żywność i mięso ze sklepu jesteśmy notorycznie narażeni na spożywanie tuczących karbaminianów. Najpierw jedzą je zwierzęta i podlewane są nimi roślinki, a potem my to jemy.
Teraz rozumiesz dlaczego coraz trudniej jest w dzisiejszych czasach utrzymać prawidłową wagę ciała?
Kalorie to nie wszystko!
Aczkolwiek teoria bilansu kalorycznego nie straciła na aktualności, jednak spójrzmy prawdzie w oczy – jest już przestarzała i nie nadąża za rozwojem naszej chemicznej cywilizacji.
Obecną epidemię otyłości z toksycznymi chemikaliami używanymi w rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, kosmetykach i produktach chemii domowej wywołał nie tylko dodatni bilans energetyczny.
Kalorie to naprawdę nie wszystko! Jestem na to żywym, chodzącym dowodem.
Pod okiem dietetyka z popularnego serwisu internetowego udało mi się z wielkimi bólami schudnąć jedynie 4 kg w 2 miesiące ograniczając kalorie. Kiedy rzuciłam tą dietę i zaczęłam drążyć temat wychodząc poza pudełko do którego wtłoczyły nas media na spółkę z dietetykami niczym do jakiegoś matrixa, zaczęło mi coś świtać…
Zmieniając zasady gry na dostosowane do współczesnych, nasączonych z każdej strony chemią realiów – bez większego trudu moje ciało pozbyło się 11 kilogramów w mniej więcej takim samym czasie.
Po prostu uznało, że nie ma powodu dalszego utrzymywania podskórnego magazynu śmieci.
A jadłam same smakowitości (lecz nie te z poprzedniego stylu życia) i ruszałam się tyle co zawsze. Żadnego liczenia kalorii, żadnych tam jakichś specjalnie układanych treningów (trzeba mieć czas i głowę do takich rzeczy…).
Jest i bonus!
Jest jeszcze bonus jakiego nie dała mi żadna oparta na starych zasadach dieta. Uroda i wysoka odporność!
Skóra zrobiła się napięta i młoda jak z obrazka, cellulitu i pryszczy brak, od tamtego czasu nie choruję, nawet na katar.
Jeśli wychodzisz z założenia, że „człowiek ma zdolności adaptacyjne” albo że „organizm sam się dopasowuje do otoczenia” to wiedz, że najlepsze efekty są wtedy, gdy samemu ruszysz głową, tyłkiem i resztą i pomożesz organizmowi nie zmuszając go do jakiejkolwiek adaptacji na siłę.
Adaptacja na siłę może się bowiem przykro skończyć: destrukcją ciała już nie tylko na zewnątrz, ale i… od środka.
Nadwaga, pryszcze czy cellulit to przy tym tak naprawdę małe piwo – te defekty kosmetyczne to pierwszy sygnał ciała, które mówi „nie traktuj mnie tak, proszę, nie dowalaj mi do pieca bo nie daję rady”.
Te wszystkie chemiczne substancje powodują wzrost stresu organizmu. W zaburzonym środowisku organizm uruchamia mechanizmy obronne odkładając tkankę tłuszczową gdzie magazynuje śmieci (nota bene ten osławiony cellulit to jak wspomniałam pierwszy sygnał od naszego ciała, że robimy coś nie tak, w gruncie rzeczy jest to dla Matki Natury niewielki problem i pozbyłam się go raptem w parę tygodni – bez drogich kosmetyków, bolesnych masaży i tym podobnych ściem o których może Ci powiedzieć każda napotkana kosmetyczka).
Z czasem jednak to nie wystarcza i wtedy już jest kiepsko: rozwijają się liczne choroby, zaczynają nam szwankować narządy, z czasem po prostu gniją od środka (fachowo to się nazywa nowotwór – nie chcę myśleć co by się stało w miejsce cellulitu i pryszczy gdybym się w porę nie przebudziła!).
Mimo to diety proponowane przez dietetyków wciąż z oślą upartością skupiają się na liczeniu kalorii lub na proporcjach białka/tłuszcze/węglowodany, a nie na przywracaniu równowagi kwasowo-zasadowej czy eliminację stresu oraz toksyn z pożywienia, otoczenia i kosmetyków.
Jednym z warunków koniecznych by tą równowagę organizmowi przywrócić jest właśnie nie tylko dbałość o alkalizujące, naturalne pożywienie, ale też „czujność chemiczna” czyli dbałość o to z czym stykamy się na co dzień. Nikt tego za Ciebie nie zrobi.
I to nie jest żadna schiza, tylko niestety w takich parszywych czasach żyjemy (patrz punkty 1-8, a to i tak jedynie zajawka i szkic).
Gdy zwrócisz się o pomoc do dietetyka ten powie Ci, że może Ci pomóc z nadwagą, ale z pryszczami czy cellulitem udaj się do kogo innego.
Gdy zwrócisz się o pomoc do Matki Natury ta przygarnie Cię z powrotem na swoje łono niczym syna marnotrawnego i odda Ci z powrotem wszystko: piękną sylwetkę, promienną cerę, jasność umysłu, mocne paznokcie, lśniące włosy… masz jeszcze coś na swojej liście życzeń?
Matka nigdy niczego nie odmawia swojemu dziecku, wal śmiało. 🙂
Co robić i od czego zacząć?
Za każdym razem gdy zamiast przetworzonej przemysłowo karmy (pudełkowanego jedzenia nie sposób nazwać niestety pożywieniem, bo niczego wielce pożywnego tam nie znajdziesz) lub nowoczesnego kosmetycznego gadżetoidu wypełnionego chemią decydujemy się na użycie czegoś pochodzącego od natury – tak naprawdę robimy naszemu organizmowi olbrzymią przysługę!
Zamiana jedzenia na nieprzetworzone nie jest trudna do wykonania i można to zrobić praktycznie z dnia na dzień, ale już używanych do tej pory przedmiotów, (kosmetyków, środków czystości i higieny itd.) nie zmieni się tak z dnia na dzień.
Jednak każdy nawet najmniejszy nasz wysiłek szybko zostanie nagrodzony.
Nie wystarczy usiąść na tyłku narzekając „dzisiaj chemia jest we wszystkim” i czekać aż się coś samo zmieni.
Nic się nie zmieni tam gdzie w grę wchodzą duże pieniądze i zyski dla państwa.
Tyłek niestety trzeba ruszyć samemu i zacząć samemu zmieniać swoje otoczenie na tyle, na ile jest to tylko w naszej mocy.
Wymieniaj po kolei wszystkie rzeczy jakich używasz na naturalne.
Mnie to zabrało kilka tygodni, w takim tempie bowiem rotują w moim domu środki higieny, proszki, środki czystości, kosmetyki itd.
Niektóre te najbardziej toksyczne wyrzuciłam od razu do śmieci, niektóre nieco później. A następne kupiłam (lub zrobiłam samodzielnie tanim kosztem) już naturalne.
Gdy przestaniemy coś kupować, to producenci przestaną to produkować.
Chyba, że jest to coś naprawdę zdrowego – wtedy zamiast w spożywczym towar zmieni sklep na ten ze zdrową żywnością, ale z rynku nie zginie.
Oczywiście wszystko co jest modne będzie w dużej mierze reklamowane w TV, ale żaden z tych produktów nie jest naturalny, każdy z nich został przetworzony ludzką ręką przy użyciu takich czy innych chemikaliów.
To my mamy wybór, to my decydujemy. Daliśmy się ogłupić i wpuścić w maliny.
Przemysłowcy zrobili z nas tuczne zwierzęta podobnie jak zrobili to najpierw ze zwierzętami hodowlanymi.
Naprawdę nie musimy wyprodukowanej przez nich karmy kupować.
Nie jesteśmy zwierzętami i nie dajmy się tak traktować.
Dodatki do żywności oszukujące nasze zmysły i dodatki do kosmetyków oszukujących naszą skórę w dużej mierze pojawiły się dopiero niedawno, ale trzeba co najmniej trzech pokoleń by stwierdzić czy coś jest naprawdę nieszkodliwe.
Tymczasem instytucja, która dopuściła te świństwa do stosowania w produkcji przemysłowej ma to wszytko w du…żym poważaniu, bo za trzy pokolenia na stołkach instytucji będzie już ktoś inny, oni nie poniosą żadnej odpowiedzialności, liczy się to, że dzisiaj dostają sute pensje na koszt podatnika.
Tamci przyjdą to wycofają jak sprawa się rypnie i tyle.
Po tych dodatkach w żywności się do toalety od razu przecież nie biegnie, więc tak szybko się nie wyda, a póki co kaska leci.
Uświadom sobie, że tak to funkcjonuje. W truskawkowym szejku z fastfooda nie ma ani grama truskawki ani mleka, jest to jedynie kompozycja odpowiednio dobranych chemikaliów, a jednak ktoś na to zezwolił, a każdy ze składników jest legalny i w odpowiednich ilościach dozwolony.
Dozwolony przez ludzi, ale nie przez naturę. Tej się nie da oszukać, nie da się z nią kupczyć.
Zgłosi się po swoje kiedy przyjdzie na to czas.
Wybieraj zatem nie karmę a pożywienie, a czerp je prosto z rąk Matki Natury, nie z rąk zachłannych ludzi. Wybieraj to, co przed nami przetestowali na sobie nasi przodkowie przez wiele pokoleń.
Swoje „nowoczesne” żywieniowo-kosmetyczne wynalazki niech sobie producenci wsadzą tam gdzie słońce nie dochodzi.
Przeczytaj czarną listę 20 najbardziej szkodzących produktów spożywczych, dowiesz się przy okazji jak zrobić armageddon w lodówce i kuchennych szafkach, a następnie dowiedz się jak zrobić zdrowe zakupy i jak postępować z warzywami by zmyć z nich pestycydy, jeśli nie masz dostępu do warzyw „z działki” albo od zaufanego rolnika.
Pamiętaj, że Stwórca jest dzisiaj jedynym producentem żywności, któremu warto zaufać. Człowiek nie. Zbyt często bowiem opanowany jest on żądzą zysku.
Bozia nigdy nie działa z chęci zysku dlatego wybierajmy pożywienie naturalne – takie jakie dla nas natura przygotowała, bo tylko takie zostanie przez nasz organizm przyjęte z wdzięcznością. Do spożywania takiego zostaliśmy zaprojektowani.
Tylko nie przeginaj w drugą stronę – to grozi stresem!
Oczywiście, że nie da rady dzisiaj żyć pod szklanym kloszem i nie chodzi tu o to by wpadać w jakąś ortoreksję albo chwytać w sklepie paragon od kasjerki tylko ręką ubraną w ochronną rękawiczkę z powodu Bisfenolu A.
Bądźmy realistami. Nie dajmy się zwariować ani też zestresować.
Najważniejsze jest by uświadomić sobie, że masz wybór i poczuć, że chcesz tego wyboru dokonać, nie że musisz go dokonać.
Nie będzie fajnie, jeśli w restauracji po wybraniu świeżej sałatki w miejsce zwyczajowego kebaba z frytkami zaczniesz nagle zastanawiać się, czy aby ta sałata jest organiczna (i w ogóle „bez chemii”) – odpręż się i po prostu ją zjedz, bo… stresy zakwaszają równie mocno jak chemikalia.

Naturoterapeutka i pedagog, autorka książek, e-booków i szkoleń, założycielka Akademii Witalności, niestrudzona edukatorka, promotorka i pasjonatka zdrowego stylu życia. Autorka podcastu „Okiem Naturopaty”. Po informacje odnośnie konsultacji indywidualnych kliknij tutaj: https://akademiawitalnosci.pl/naturoterapia-konsultacje/
Mafefka napisał(a):
Świetny artykuł, przeczytałam blog od deski do deski i ciągle mi mało.
Justyna napisał(a):
Witaj,
Mam pytanie, jak się ma do zdrowej diety, zakwaszanie organizmu kwasem l-askorbinowym? Przyjmuje dziennie ok. 5 gr wit C (L), czy zatem powinnam spożywać posiłki bardziej zasadowe?
Bardzo dobry artykuł, proszę o odpowiedź!
J.
Marlena napisał(a):
Generalnie kwas l-askorbinowy jest słabym kwasem. Można stosować też askorbiniany będące niekwasowymi formami witaminy C.
Dariusz napisał(a):
Coś, co ma w nazwie „kwas” niekoniecznie zakwasza organizm. Witaminy C możesz jeść w zasadzie dowolną ilość – pod warunkiem, że zjadasz ją w naturalnej postaci. Stwierdzenie, że jest to „5 gr witaminy C” sugeruje raczej postać „farmaceutyczną” bo zjadając np. 10 cytryn czy kilogram aceroli nie wiedziałabyś tak konkretnie ile jest tam miligramów czy gramów jakiejś witaminy. Tak więc, jedząc naturalną witaminę C nie zakwaszasz organizmu a nawet wręcz przeciwnie.
Marlena napisał(a):
Dokładnie tak jest, np. cytryna ma mnóstwo kwasów (nie tylko askorbinowy) a jednak alkalizuje, choć jest bardzo kwaśna. To także ilość zawartych w mniej minerałów decyduje czy produkuje ona po strawieniu odczyn zasadowy czy kwaśny. Pożywienie, które ma dużo zasadotwórczych minerałów (główne z nich to makropierwiastki takie jak magnez, wapń, potas, sód) jest alkalizujące, nawet gdy zawiera kwasy (cytrynowy, jabłkowy, askorbinowy itd.).
za napisał(a):
Droga Justyno, nie wszystko co nosi nazwę „kwas” i jest kwaśne, zakwasza organizm, dla przykładu czekolada : )) mama
Tykkoni napisał(a):
A co Pani sądzi o odżywianiu się zgodnie z grupą krwi [autorem jest Peter J. D’Adamo]?
Marlena napisał(a):
Myślę, że nietolerancja pewnych pokarmów lub wskazania do spożywania innych jest bardziej indywidualną sprawą niż przedstawia to D’Adamo. Nie można moim zdaniem w ten sposób spłycać tematu. To jak wróżenie z gwiazd: jeśli jesteś Bykiem to jedz to, a jak jesteś Wagą to jedz tamto. O wiele lepiej jest zakupić domowy test nietolerancji pokarmowych za 350 zł i sprawdzić swoje INDYWIDUALNE nietolerancje pokarmowe by wykluczyć to co nam nieświadomie szkodzi (często okazuje się, że niestety jest to akurat pokarm przez nas uwielbiany, np. chlebek albo mleko). To da dokładniejszy obraz niż bazowanie na tak ogólnych wskazówkach jak grupa krwi.
Po drugie dają do myślenia wieloletnie badania Dr Campbella przeprowadzone na olbrzymiej populacji w Chinach (tzw. The China Study). Bez względu na grupę krwi spożywanie pewnych pokarmów powodowało wzrost zachorowań na określone rodzaje nowotworów. Tytuł książki „Nowoczesne zasady odżywiania. Przełomowe badanie wpływu żywienia na zdrowie”, autorzy (ojciec i syn) T. Colin Campbell, Thomas M. Campbell II. Polecam, napisana przejrzystym i ciekawym językiem.
Tykkoni napisał(a):
A czy Pani na sobie przeprowadziła ten test?
Marlena napisał(a):
Tykkoni, uściślij proszę który test masz na myśli?
Tykkoni napisał(a):
Test na nietolerancje pokarmowe.
Marlena napisał(a):
Tykkoni – tak. Test na nietolerancje pokarmowe jest niezbędny by móc wyeliminować z diety to, co nam nie służy, co jest jakby „niekompatybilne” z naszym ciałem. Często wyniki są zaskakujące, bo jest to coś, co bardzo lubimy. Myślimy więc, że skoro lubimy to może „organizm się domaga” i powinniśmy to jeść, a tymczasem test może pokazać, że jest dokładnie odwrotnie. Bez wykonania testu nie jesteśmy w stanie „na czuja” tego stwierdzić.
Remigiusz napisał(a):
A jakiż to „domowy test na nietolerancje pokarmowe” ma Pani na myśli? Chętnie się zapoznam. No zwłaszcza, jak kosztuje 350 zł.
Kto, gdzie i kiedy udowodnił jego skuteczność i jak on działa?
Marlena napisał(a):
Polecam korzystanie z tego adresu: http://www.google.pl. Wystarczy wpisać „test na nietolerację pokarmową” i masz jak na dłoni, nazywa się to Food Detective. Można go zrobić samodzielnie lub poprosić lekarza albo dietetyka. Link tu: https://fooddetective.pl/sprzedaz-i-porady/dietetycy-lekarze-punkty-sprzedazy?idReg=100
atka napisał(a):
Mam wrażenie, że przed laty jak wszystko było przeekologiczne to jakoś średnia życia krótsza była. Ludzi umierali na różne choroby, także okropne nowotwory, na lekooporne infekcje. Myślę, że nie dajmy się zwariować. Ludzi jedzący samą sztuczniznę dożywają także bardzo podeszłego wieku, wcale nie są bardziej nadgryzieni zębem czasu.
Marlena napisał(a):
Rodzimy się i odchodzimy i to jest zgodne z naturą. Jedzenie „sztucznizny” nie jest. Mit „żyjących dzisiaj dłużej” jest mitem. Kiedyś też dożywano pięknego wieku. Taki Da Vinci na przykład – 67 lat (1452-1519). Albo z nowszych czasów: Enstein 76 lat (1879-1955). To jak? Ile żyjemy dłużej? Propaganda i tyle. Dzisiaj ludzie nawet jeśli „żyją dłużej” (?), to z pewnością bardziej podle. Po 30-tce pierwsze objawy niedoborów oraz zatrucia organizmu (cellulit, próchnica itd.), po 40-tce już menopauza i obawa przed rakiem. Po 50-tce rajd po lekarzach i aby do emerytury, a po 60-tce schorowany starszy człowiek. Dalej to szkoda mówić. I stanowczo zbyt wielu odchodzi przedwcześnie. A może zajrzyj do Galerii Witalnych by zobaczyć jak tak naprawdę powinna wyglądać 70-letnia osoba? NIE jadająca „sztucznizny”? https://akademiawitalnosci.pl/category/galeria-witalnych/
Remigiusz napisał(a):
Czyżby dawniej ludzie nie mieli niedoborów? A może nie mieli cellulitu? Po prostu nikt tego nie badań, nie zwracał uwagi, a jak człowiek umierał, to była wola boska.
Przykład Einsteina to zły przykład, zresztą osiągnął długość życia poniżej średniej. Da Vinci też, ale żył długo, jak na tamte czasy.
Nawet w Polsce, która jest do tyłu wobec większości Europy, średnia wieku kobiet jest teraz koło 80, a mężczyzn – ok. 70. Średnia – co znaczy, że wiele osób żyje znacznie dłużej. Jeżeli dla Pani życie o 10-20 lat dłużej niż 100 lat temu i o 30-40 dłużej niż 300-500 lat temu nie robi różnicy, to koniec dyskusji. Zresztą – nawet tu nie ma Pani żadnej wiedzy, podsumowając w zamian rzetelne dane jako „propagandę”.
Marlena napisał(a):
Może i mieli niedobory ale my już nie musimy. Może żyjemy dłużej ale jakby nieco bardziej parszywie. Koło wieku emerytalnego większość osób już się sypie, ciężko znaleźć kogoś super zdrowego. A możemy żyć przecież inaczej: https://en.wikipedia.org/wiki/Bernando_LaPallo i dobiegając setki zacząć np. pisać książki. 😉
Czego serdecznie Tobie życzę.
Marta napisał(a):
Kiedyś nawet jeśli żywność była bardziej ekologiczna, to warunki życia były zupełnie inne. Również świadomość na temat żywienia i potrzeb naszego organizmu była prawie zerowa.
Koki napisał(a):
Długość życia wydłużyła się dzięki niesamowitemu rozwojowi medycyny. Śmiertelność wśród noworodków spadła diametralnie (dzięki rozwojowi położnictwa, ginekologii i neonatologii – ileż ciąż jest dzisiaj donoszonych dzięki specjalistycznej opiece!), przez co i średnia wieku się wydłużyła. Ponadto ludzie umierali na różne choroby, z którymi teraz radzi się bez problemu – chociażby wrzody żołądka. Jeszcze 20 lat temu konieczna była przy nich interwencja chirurgiczna, teraz wystarczą tabletki.
Marlena napisał(a):
Niestety z chorobami cywilizacyjnymi medycyna nie umie sobie radzić do dzisiaj. Tabletki raczej powodują wrzody żołądka niż je „leczą”. Niestety na niezdrowy styl życia (często będący przyczyną) nie ma tabletek.
Koki napisał(a):
Chodziło mi o porównanie terapii obecnych z tymi sprzed nawet tylko 15-20 lat – kiedyś leczenie wrzodów wiązało się z otworzeniem pacjenta, teraz to tylko tabletki na Helicobacter pylori (zazwyczaj).
Na marginesie, choroby cywilizacyjne to nowy problem związany właśnie ze zmianą stylu życia na bardziej siedzący i pogorszeniem diety, więc ciężko mówić o tym, że medycyna „wciąż” nie może sobie z nimi radzić, skoro są bardzo młodym problemem (Pani wypowiedź zdaje się sugerować, że dzisiejsze choroby cywilizacyjne występowały zawsze).
Ponadto, przekazem mojej wypowiedzi nie było stwierdzenie „dzisiejsza medycyna wyleczy wszystko tabletkami”, tylko to, że postęp medycyny wpłyną na podwyższenie średniej długości życia (jako odpowiedź na komentarz Atki). Pani odpowiedź odbieram jako swego rodzaju atak i muszę przyznać, że bardzo mnie tym Pani zniechęciła do swojej osoby, bo ile jestem absolutną zwolenniczką zdrowego odżywiania i ograniczania spożywania przetworzonych artykułów na ile tylko jest się w stanie, tak wyszukiwanie w każdej wypowiedzi ataku na Pani poglądy (gdyż takie sprawia Pani wrażenie) uważam za niesamowicie niekulturalne. Ponadto można przez to odnieść wrażenie, że nie potrafi Pani czytać ze zrozumieniem.
Na marginesie, wrzody żołądka owszem, mogą być spowodowane przyjmowaniem nadmiernej ilości leków, jednak mogą wystąpić i u osoby, która żadnych leków nie przyjmuje, a skuteczności pozbywania się wrzodów tabletkami nie da się zaprzeczyć. Wiadomo, że we wszystkim trzeba mieć umiar i nie wyszukiwać tabletek na każdy najmniejszy problem zdrowotny, jednak sugerowanie, że dzisiejsze lekarstwa są tylko i wyłącznie świństwem i powinno się z nich całkowicie zrezygnować jest bzdurą, gdyż stosowane w sposób przemyślany ratują niejedno życie i polepszają jego standard.
Marlena napisał(a):
Przeczytałam jeszcze raz swój komentarz i nie widzę w nim cienia ataku, po prostu wyraziłam swoje poglądy. Prowadzę witrynę, w której uświadamiam ludziom co robić aby nigdy żadne tabletki nie były im potrzebne. Moją pasją jest zdrowie a nie choroby. Jedynym sposobem na zdrowie jest po prostu zdrowo żyć (i wiedzieć dokładnie jak to się robi), a nie przyjmować tabletki. Ktoś kto nawet pozbędzie się wrzodów tabletkami a nie zmieni trybu życia, będzie miał o wiele większe ryzyko, że choroba (taka czy inna) dopadnie go znowu. Tabletki o tyle polepszają standard życia, że niwelują symptomy, ale zawsze za cenę skutków ubocznych i zakwaszenia ustroju. To nie są substancje przetestowane na pokoleniach, to są nowe substancje. Zwrócić warto uwagę na taki ciekawy fakt, że każdy wycofany lek (w sytuacjach gdy notuje się zbyt wiele przypadków śmiertelnych spowodowanych jego spożyciem) był wcześniej jednak jakimś cudem dopuszczony na rynek, opisany jako pozbawiony szkodliwości (a przynajmniej według standardów szkodliwość musi być mniejsza niż korzyści). Oznacza to, że możemy trafić na lek, w którym to my będziemy królikami doświadczalnymi.
Nie jestem przeciwko medycynie jako takiej żeby była jasność: gdy rodzisz potrzebujesz położnej, gdy złamiesz nogę potrzebujesz chirurga. Jestem jedynie przeciwna manipulacjom producentów leków, które lekami są w zdecydowanej większości przypadków jedynie z nazwy. Dlatego z całym naciskiem podkreślę jeszcze raz: nauczmy się zdrowo żyć, aby żadne leki nie były nam potrzebne.
Studiując ponadto życiorysy słynnych ludzi łatwo można dojść do wniosku, że z tym podwyższaniem średniej długości życia to nie tak do końca prawda. A czy nie chorowali na choroby związane ze stylem życia? Cóż, za króla Sasa się jadło, piło i popuszczało pasa, a otyłe piękności obrośnięte oponkami były niegdyś wzorem kobiecości… 😉
Ulka napisał(a):
Oprócz zdrowego żywienia jest jeszcze coś-higiena psychiczna i nawet wielu naturopatów twierdzi że wszelkie problemy zdrowotne zaczynają się od kłopotów psychicznych(stres).Warto zapoznać się nawet tak krótko i ogólnie z nową medycyną germańską,żeby to „złapać” .Zdrowie da ta kombinacja właściwego odżywiania (częstego poszczenia-ludzie którzy przeżyli wojnę,obozy,głód dożywają w zdrowiu sędziwego wieku,nawet nie złamał ich zdrowia stres i umierają w zdrowiu) i umiejętności zachowywania równowagi emocjonalnej .
Osobiście zauważyłam jeszcze jedną grupę kobiet,które dożywają w pełnym zdrowiu słusznego wieku i umierają niemal zasypiając(np Bielicka,Kwiatkowska,Szymborska). Oczywiście jest ich wiele więcej,niektóre nawet niezbyt zdrowo żyły,paliły itd,a to co ich łączyło to bardzo luzny stosunek do związków i brak dzieci.Wiem że to kontrowersyjne co tutaj napiszę,ale wychodzi na to że posiadanie rozlicznej rodziny może być jednak stresogenne :))
Marlena napisał(a):
Trochę inaczej wygląda to z perspektywy obserwacji czy też badań nad całymi populacjami długowiecznych (niebieskie strefy), o czym pisałam tutaj : https://akademiawitalnosci.pl/jak-dozyc-setki-w-pieknym-stylu-lekcje-dlugowiecznosci-z-niebieskich-stref/
mamama napisał(a):
Kasz jaglana tylko w sklepie ze zdrowa żywnością?? Ja ją znajduję w każdym sklepie spożywczym, w jakim akurat robię zakupy. Trochę to naciągane…jak i parę innych rzeczy…ale generalnie wymowa artykułu ciekawa. Pozdrawiam
Marlena napisał(a):
W mojej miejscowości kaszy jaglanej niestety nie ma w każdym sklepie spożywczym. Znajduję ją jedynie na stoiskach ze zdrową żywnością w marketach lub w sklepach ze zdrową żywnością.
77665 napisał(a):
Chyba pomyliłaś kasze koleżanko! Nie Jęczmienna tylko jaglana. Nie znajdziesz jej w żadnej Żabce, Biedronce, jeśli już w Tesco, Społem czy czymś podobnym to faktycznie przy zdrowej żywności.
Remigiusz napisał(a):
Nie, nie pomyliła. Kasza jaglana jest powszechnie dostępna.
Marlena napisał(a):
Zależy gdzie. W mojej miejscowości nie bardzo znowu tak „powszechnie”. Jest wszędzie tylko gryczana, jest perłowa, a jaglanej trzeba szukać, niestety.
lea napisał(a):
kasza jaglana wcale nie jest tak ogólnie dostępna , jakby mogła. wiem coś o tym 🙂
jiv napisał(a):
Ciekawy tekst, oparty jak widać na doświadczeniu, od kilku lat mam podobne poglądy, które czerpie z med chińskiej, tybetańskiej itp. Zresztą to co jest zawarte w tym tekście jest bardzo podobne, medycyna chińska (albo dietetyka Chińska – czy też taoizm) mówi dodatkowo o energetyce pożywienia, co moim zdaniem jest również kluczowe. Pewne produkty wzmacniają pewne narządy, są i takie które je osłabiają. Zimne pożywienie, zimne napoje, lód w drinkach, zimne piwo, mrożone wcześniej pożywienie – powoduje nadwagę (chodzi o jang żołądka i o nerki) Pewne produkty wychładzają, inne rozgrzewają – warto o tym wiedzieć. W zimę nie warto jeść np cytrusów, czy tez karmić nimi dzieci (mam na myśli np banany) wprowadzają wilgoć, czyli (np katar) u dzieci, do tego dodamy produkty mleczne np jogurt i mamy wychłodzony i zawilgocony organizm, a za tym idą przeziębienia itp. Nie jestem lekarzem, ani dietetykiem, kieruję się doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem, nie przesadzam też, czasami jak mam ochotę na hamburgera z sieciówki, albo cole z lodówki, czy drina z przyjaciółmi to robie to i jest mi z tym super wspaniale. Staram sie trzymać pewnych ram, gdyż widzę że dało to zdrowie wielu moim znajomym i sa raczej szczupli – wygladaja dobrze,zdrowo i młodo (jak na swoje lata). Mam jeszcze jedno spostrzeżenie nie jesteśmy oddzieleni od niczego, pisze Pani o otyłości i kremach, albo chemii i zgadzam się z tym, że ma to związek na poziomie ciała. Dodam że oprócz ciała mamy jeszcze umysł i to on jest szefem ;-), tylko że to chyba dużo bardziej obszerny temat, a ja miałem nie śmiało napisać tylko jedno zdanie. Zyczę wszystkiego co najlepsze 😉
Marlena napisał(a):
Jiv, dziękuję za opinię. Medycyna chińska zawiera w sobie wiele cennych wskazówek, lecz w/g mnie nie należy nigdy ślepo opierać się na żadnych „guru”, na żadnych „-izmach”, sztywnych ideologiach czy nienaruszalnych wytycznych. Słuchajmy po prostu swojego organizmu i Matki Natury, ponieważ nie ma dwóch takich samych ludzi na tej planecie. Ja jadam cytryny i banany cały rok i nic mi nie jest, a nie pamiętam już doprawdy co to jest katar 🙂 Surowe/gotowane też jadam słuchając się swojego organizmu, który zimą domaga się więcej ciepłego a latem wcale go nie chce. Na temat umysłu będę jeszcze pisać więcej (przy innej okazji). Hamburgerów z sieciówek i coli nie polecam – wszystkie te „zdobycze cywilizacji” są produkowane przez jeden koncern (Monsanto, a ściślej wykupione przez niego przedsiębiorstwa i marki), mający na uwadze nie ludzkie zdrowie, lecz wzrost własnych zysków jak najmniejszym kosztem – traktuj je proszę dla własnego dobra jako rekreacyjny wybryk raz do roku, a najlepiej wcale.
malakaloria napisał(a):
Dobry artykuł, ale niezwykle krzywdząca opinia na temat dietetyków. Sama prowadzę pracownię dietetytyczną i z dala trzymam się od żywności przetworzonej. Myślę ze każdy szanujący się i pacjentów specjalista trzyma się od niej z dala
Marlena napisał(a):
Pani Joanno, ja bardzo doceniam pracę dietetyków, ja ich nawet rozumiem. Tyle tylko, że nam są dzisiaj potrzebni dietetycy, którzy mają na tyle otwarty umysł, by wyjść poza ramy tego, czego ich uczą w szkołach. Ten program nauczania zwyczajnie nie nadąża. Poza oficjalną piramidę żywieniową nie wychodzi. W szczegóły rzadko kiedy wnika. O pewnych rzeczach nie mówi bo nie wypada. I potem mamy to co mamy.
Remigiusz napisał(a):
Jak ktoś ma za bardzo otwarty umysł, to mu mózg wypada. Pani promuje idiotyczne poglądy nie oparte na dowodach, ignoruje Pani osiągnięcia wiedzy, zamiast tego proponując „holistyczny bełkot”. W Pani artykule jest pełno bzdur wyssanych z palca, widać, że nie ma Pani żadnej rzetelnej wiedzy – i w dodatku na pewno poczytuje to sobie Pani za ZASŁUGĘ, otwarty umysł, itd. W Pani artykule znalazł się miks stwierdzeń prawdziwych i fałszywych, w większości tych drugich. Dyskutowanie z nimi wydaje się jednak stratą czasu. Kiedyś bym to zrobił, jednak dzisiaj wiem już, że świata nie zmienię i wierzę również w to, że ludzie mają prawo do własnych wyborów. Trochę mi szkoda czasu, ale Pani strona szerzy w istocie mnóstwo ciemnoty i, wbrew Pani poglądom, wcale nie sprzyja zdrowiu. Mimo, że oczywiście w artykule jest parę stwierdzeń prawdziwych. Natomiast ogólny wydźwięk pasuje bardziej do Faktu albo SuperExpressu.
A teraz mały quizik:
1. Proszę podać nazwę leku zawierającego karbaminiany, który lekarze rzekomo przepisują ludziom, którzy nie mogą przytyć.
2. Proszę powiedzieć, co to znaczy „transgeniczny”?
3. Proszę powiedzieć, skąd Pani wie, że „stresy zakwaszają”, w jakim mechanizmie zakwaszają. Co jest wykładnikiem tego zakwaszenia i w jakich tkankach człowieka się to stwierdza. Proszę też przytoczyć jedną pracę naukową, która to potwierdza. Podkreślam – pracę naukową, a nie książkę jakiegoś szarlatana.
W Pani artykule nie ma ani jednego „faktu”, który nie byłby powszechnie znany. Niestety stado lemingów klaszcze, a „dietetyczka powyżej” jest podobnie wiarygodna, jak Pani artykuł. Chyba w ogóle nie rozumie, co znaczy żywność przetworzona. Ciekaw jestem, w jaki sposób – droga „koleżanko” – trzyma Pani z dala od niej swoich pacjentów i jakie rezultaty Pani osiąga.
Marlena napisał(a):
Witaj, Remigiuszu! Strasznie się zacietrzewiłeś. A naprawdę nie ma powodu. Nie ma przymusu odwiedzania mojej witryny, są miliony innych, bardziej zgodnych z Twoimi poglądami. I tam Ciebie zapraszam. To jest mój blog i mam prawo pisać co mi się podoba, niekoniecznie musi to być zgodne z Twoimi poglądami ani z oficjalnym stanowiskiem jakichkolwiek instytucji. Wszystkie twierdzenia jakie znajdują się w artykułach można bardzo łatwo znaleźć w wyszukiwarce, polecam korzystać w tym celu z haseł wpisywanych w jęz. angielskim, jest w tym języku większy dostęp zarówno do artykułów popularnonaukowych jak i wyników badań naukowych. Nie jestem dietetyczką ani medykiem (nie mam zatem pacjentów o których piszesz). Jestem zwyczajną osobą, której udało się wrócić do zdrowia i cofnąć zegar biologiczny gdy odzyskała utracone poczucie łączności z Matką Naturą. Zakwaszenie sprawdza się paskami lakmusowymi, ale Ty pewnie takowych nie posiadasz bo po co Ci one. Zgadłam? Nie jestem Twoją „koleżanką” i wiesz co? Nawet nie chciałabym być.
lea napisał(a):
Remigiuszu, daj ludziom żyć po swojemu. każdy ma prawo. wielu ludzi chce żyć odrobinę lepiej. i dłużej, świat taki piękny. 🙂
Remigiusz napisał(a):
To znaczy, że lepiej by było, gdyby na studiach uczono bzdur tylko dlatego, że Pani w nie wierzy?
Marlena napisał(a):
Ja w nie nie wierzę, bo nie muszę. Ja je stwierdziłam empirycznie. A Ty próbowałeś? Polecam. Bardzo ciekawe doświadczenie.
lea napisał(a):
studia to nie wszystko
aga napisał(a):
swietny tekst:)Fakt przez 4 miesiace bylam na diecie surowej ,jadlam po 3000tys kalorii tak nie pomylilam sie:))duzo tluszczow awokado nasiona orzechy figi daktyle,dresingi z oleju tloczonego na zimno schudlam 14 kg nie bylam glodna i mialam swietne samopoczucie dbalam zeby wszystko bylo organic,tony owocow i warzyw,cukier zastapilam syropem z agawy,jadlam surowe weganskie desery do woli,jako kosmetyki stosowalam kawe mielona z oliwa bananu awocado itd no jedynie puder byl pudrem(maslo orzechowe za ciemne hahaha)czulam sie cudownie ….coz to jasna strona tej histori wrocilam do diety weganskiej powrocily ryze kasze makarony curry ziemniaczki itd no i kilogramy tez powrocily zjazd samopoczucia o jakies 60%,od jutra zaczynam Boze dopomoz:)))
Marlena napisał(a):
Aga, trzymamy kciuki!
Remigiusz napisał(a):
Nie, ja nie trzymam. Kolejna osoba, która robi głupoty i odżywia się nieracjonalnie. Ale – boża wola i skrzypce.
Marlena napisał(a):
A co to znaczy „racjonalnie”? Coś co jest dobre dla Ciebie nie musi być dobre dla innej osoby.
Natka napisał(a):
Coś okropnego, zostaliśmy wciągnięci w przemysłową machinę, gdzie liczą się tylko zyski, a nie zdrowie człowieka! Czas zacząć się świadomie odżywiać i żyć! I tak jak piszesz, Bóg stworzył wszystko, co jest nam potrzebne do zdrowego życia, nie trzeba nic zmieniać. Polecam Ci książkę: Dieta Stwórcy.
Remigiusz napisał(a):
Kto został wciągnięty?
Obiektywnie rzecz biorąc odżywiamy się znacznie lepiej, znacznie różnorodniej i znacznie bezpieczniej niż nasi dziadkowie. Oczywiście coś kosztem czegoś. Nie pójdziesz sama do lasu by upolować dzika, więc czasem kupujesz konserwę. Może to nie jest szczyt luksusu, ale jest bezpieczna i pasożytów się nie nabawisz.
Ludzie zapominają, jak było dawniej. Ile osób zatruwało się, gdy spożywaliśmy głównie „naturalną nieprzetworzoną żywność”. Ile osób traciło życie lub zdrowie z powodu powszechnych niedoborów. Jak skromnie i „głodnie” się żyło. Fakt, że wtedy ludzie tyle brzuchów nie mieli, ale czy to na pewno był lepszy świat, gdy Twoje dziecko było głodne? Czy może lepszy jest teraz, kiedy idziesz do sklepu i nawet w pipidówie masz 20 wędlin (z tego 15 smakuje tak samo i ma wpompowane hydrolizaty sojowe – ale co, soja też niedobra?), 10 serów, pieczywa, oleje, pasteryzowane mleko (w artykule kolejna bzdura z tymi trupami bakterii, z którymi organizm niby nie wie, co zrobić), po prostu orgia. Część z tego może i z dodatkami, ale za to niezepsuta. Ludzie, ogarnijcie się trochę intelektualnie.
Marlena napisał(a):
Remigiuszu bardzo serdecznie dziękuję Tobie za rady odnośnie konserw i wędlin oraz innych rzeczy „może i z dodatkami ale niezepsutych”, jednak ja nie wsadzam do swego wnętrza „takich rzeczy”. Jak będę mieć 70 lat chcę wyglądać jak ta pani w wywiadzie z internautą na Skype’ie: https://www.youtube.com/watch?v=aze1jval5y0&feature=related a zawartość mojej lodówki aktualnie wygląda tak jak u tej pani (lat 73) na tym filmiku: https://www.youtube.com/watch?v=683taLTfc1c
Życzę Ci dużo szczęścia i radości w życiu.
Mariusz napisał(a):
Ja wyrzuciłem z „pokarmów” kilka rzeczy (trucizn) i idąc do sklepu, mam problem co kupić. 🙂 Wyrzuciłem makę pszenną, utwardzony tłuszcz, syrop glukozowo-fruktozowy i wszelkie słodziki. I idąc do sklepu nie wiem co mam kupić!!! Batoniki bez maki pszennej i utwardzonego tłuszczu – szukaj ze świeczką, mięso bez chemii – powodzenia, pieczywo – out, owoce , warzywa w miarę naturalne jeszcze można znaleźć, z wszelkich napojów, wyrzucisz syrop glukozowo-fruktozowy i juz nie masz 90% out. Efekt 6kg w 3 tygodnie. Brak chęci na słodycze. Lepsze samopoczucie. Stawy nie bolą. Reszte dopiszcie sami. Dieta? Nie, wywalenie wysokoprzetworzonych rzeczy z jadłospisu:-)
Marlena napisał(a):
Brawo, Mariusz, i tak trzymaj! 🙂
Remigiusz napisał(a):
Co to znowu za bzdury? Wyrzucił cztery rzeczy i nie wie, co kupić? A klakierka przyklaskuje, jak gość pisze ewidentne bzdury. Tak jest Mariusz – tak trzymaj!
6 kg w 3 tygodnie? Dobre sobie. Wodę straciłeś, a nie tłuszcz.
90% napojów out? To ja ci podpowiem. Szukaj takich w kartonikach z napisem sok. Jak znajdziesz choćby jeden sok z dodatkiem suropu g-f, to ci pogratuluję i sam pociągnę sprawę dalej.
Marlena napisał(a):
Jak dla kogo bzdury. Mariusz nie napisał, że stracił 6 kg tłuszczu, tylko że jest o 6 kg lżejszy. Polecam czytanie ze zrozumieniem, ponieważ emocje najwyraźniej przyćmiły Twoją jasność umysłu. Soków w kartonach nie polecam, lepiej w parę minut samemu zrobić sobie w domu. Jednak jak mniemam nie odczuwasz potrzeby posiadania wyciskarki.
dziewczyna napisał(a):
Ciekawa jestem kim Pani jest z zawodu. Domyślam się, że nic z medycyną czy logiką skoro źródłem Pani informacji „naukowych” i „statystyk” jest internet… 🙂
Ale muszę przyznać, że jest Pani zabawna z tą swoją ortodoksją, naiwnością oraz pewnością siebie na tematy o których nie ma Pani profesjonalnej wiedzy.
Założę się że lubi Pani poczucie winy i od czasu do czasu pozwala sobie rzucić się na cheesburgera albo ukrywanego w domu batonika… Ma wtedy bardziej wyrazisty smak po taaakiej przerwie! 🙂
Pozdrawiam i polecam czasem zajrzeć do Słownika Języka Polskiego, znajdzie Pani wersję elektroniczną – wystarczy wpisać w google 🙂
Marlena napisał(a):
Przyszłaś na moją witrynę aby mi naubliżać i się ze mnie ponaśmiewać. Czujesz się po tym lepiej? Jeśli tak, to zastanów się czym poprawiasz sobie humor.
Za każdym razem gdy przychodzi na witrynę hejterka taka jak Ty, ja odbieram to jako możliwość stawania się lepszym człowiekiem poprzez wybaczanie. Jeśli zatem Twoją intencją było sprawić mi przykrość to nie udało Ci się to.
dziewczyna napisał(a):
Nie chodziło mi o sprawienie Pani przykrości tylko o to aby Pani się zastanowiła nad tym co Pani pisze. Czyta to trochę ludzi i sądząc po komentarzach większość nie zastanawia się nad tym głębiej tylko od razu wierzy. Sama jestem przeciwna dietom, ale nigdy publicznie nie powiedziałabym, że otyłość to sprawa chemii która nas otacza – otyłość to konkretna postawa, decyzja, która wynika z przeróżnych problemów, często psychologicznych, czy po prostu lenistwa. Nie licząc oczywiście przypadków chorobowych. Oczywiście, warto odżywiać się zdrowo i prowadzić zdrowy tryb życia ale po pierwsze nie popadajmy w skrajność, a po drugie nie zwalajmy winy na „coś” innego – czy na diety, czy chemię, czy cokolwiek innego ponieważ nie od tego zaczyna się otyłość.
Jeśli chce Pani promować zdrowy tryb życia, nie mam nic przeciwko ale niech Pani nie wmawia ludziom, że te kilkanaście czy kilkadziesiąt kilo więcej to przyczyna złego świata, którym rządzą tylko bogaci, chciwi właściciele dużych firm…
Marlena napisał(a):
Otyłość to nie tylko sprawka chemii, jednak z pewnością dzisiejsza schemizowana rzeczywistość ma na nią spory wpływ. Dużo większy niż choćby 50 lat temu. Coraz więcej trucizn dostaje się do naszego organizmu wraz z wodą, pożywieniem i powietrzem. Ruszamy się coraz mniej, a jedzenie spożywamy coraz gorszej jakości: coraz bardziej zatrute chemią lub zniszczone procesami przetwórczymi. To powoduje, że nasze organizmy pozostają w stanie ciągłego niedożywienia, mimo tego iż jemy dużo (ale ciągle organizm woła o więcej). Większość ludzi nie rozróżnia już co jest prawdziwym jedzeniem, a co jego przemysłowo przetworzoną namiastką, która albo zawiera chemiczne dodatki by oszukać nasze zmysły, iż właśnie jemy coś zdrowego, albo została przetworzona (i zubożona jeśli chodzi o ważne substancje odżywcze) aby móc długo leżeć w sklepie. Powszechnie się uważa np. że jogurt jest zdrowy (ale już nie dodaje się JAKI – na pewno nie taki z dodatkiem mnóstwa cukru i przemysłowej pulpy owocowej), że mleko jest zdrowe (ale mało kto uzmysławia sobie, że dzisiejsze mleko ma mało wspólnego z mlekiem które pamiętam z dzieciństwa, dostarczanym przez mleczarzy co rano pod próg w szklanych butelkach), że soki są zdrowe (te wyciskane w domu na świeżo – tak, ale już niekoniecznie te z kartonu, posłodzone, rozwodnione, pasteryzowane itd.). Jest mnóstwo mitów, które mają się dobrze pomimo, iż to co mamy dzisiaj w sklepach wcale nie służy zdrowiu i szczupłej sylwetce. Nie oznacza to, że otyłość wynika jedynie ze złego świata, którym rządzą tylko bogaci, chciwi właściciele dużych firm, ponieważ to MY mamy nad nimi władzę, dokonując naszych codziennych wyborów. Warto jednak, by czynić te wybory świadomie.
Han 100 000 napisał(a):
Odpisuje pod tym ostem – choć odpowiedz tyczy sie Remigiusza.
…akurat każdy sok – z napisem sok na opakowaniu – ma w składzie – ” „częściowo z soku zagęszczanego ” –
czyli – nie znasz jego składu, ani ilości procentowej użytej w całości.
co znaczy że syrop G-F jest tam na bank.
Odnosząc się do wydźwięku komentarza Remigiusza……….
Intelektualnie to chyba mleko Ciebie zatkało, bo o jego szkodliwości mówi już nawet większość lekarzy. A jeśli chodzi o fakty – których tak bardzo szukasz……….
to fakty tworzą naukowcy – badacze- odpowiedni lekarze – na zlecenia dobrze płacących koncernów i fakty są takie jakie zostały zamówione.
To co leczy i pomaga zdrowieć – nie ukazuje się bo nikt o to nie dba.
Jednak rzeczywistością i realnymi wynikami są sposoby leczenia chociażby – dr. Ewy Dąbrowskiej czy dr. Gersona, nie znane w szerokim ” mainstream-ie” na których opiera się też Autorka tego bloga.
Korci mnie żeby odpisać Ci ” twoim językiem” ale szkoda zdrowia na negatywne myśli, żyj dalej swoimi zasadami – i nie obrażaj innych i jedz i pij i czytaj to co Ci się podoba.
A światem owszem rządzą wielcy i bogaci.
Bo ogromny pieniądz ma ogromną siłę, która zabija wątpliwości, wyrzuty sumienia, prawdę a nawet innych – niewinnych ludzi
– ale żeby to wiedzieć trzeba w tym świecie być i obracać dziennie kwotami niewyobrażalnymi dla przeciętnych ludzi……
P.S
duży szacunek dla Ciebie Marleno.
aga napisał(a):
nasuneła mi sie taka refleksja,że dawniej owszem ekologicznie,ecc…ale ludzie chorowali,i wygladali staro poniewaz wlewali w siebie litry alkoholu i palili sporty…mocne itd,krolowal ocet i musztarda….nie było tej swiadomosci zywienia jaka jest dziśiaj.Dzis mamy wieksza swiadomosć i mniejsze mozliwosci spozywania zdrowej zywnosci
Marlena napisał(a):
Witaj, Ago! Ten kto chce wydobędzie zdrową żywność nomen omen spod ziemi 🙂 Z uwagi na zatrucie gleb i tak nie będzie ona tak zdrowa jak kilkadziesiąt lat temu, lecz właśnie w warzywach i owocach (i tylko w nich!) znajdują się substancje ochronne, które pozwalają zneutralizować te toksyczne. Musimy zatem dzisiaj spożywać dzisiaj ich więcej niż robili to nasi dziadkowie (np. pić świeżo wyciskane soki, które są koncentratem przeciwutleniaczy) aby zachować na długo zdrowie i witalność.
agula napisał(a):
W dzisiejszych czasach musimy się suplementowac.Do tego trzeba wybrać naturalne i żeby wchlanialnosc była wysoka.Zobaczmy jaką jest teraz wartość pomidora przed wojennego.
Marlena napisał(a):
Agula ja zamiast tabletek czy kapsułek wolę wyciskane soki (bomby witaminowo-minerałowe). A gdy już suplementuję (magnez, jod, witamina C) to na pewno nie reklamowanymi suplementami (typu Calivita itd.). Mam co prawda jeszcze puszkę minerałów Schindele’s ale częściej dostają ją ostatnio moje rośliny domowe niż ja.
lea napisał(a):
Witam Przeczytałam uważnie artykuł i wszystkie komentarze. Przede wszystkim zgodzę się ze stwierdzeniem, że każdy ma prawo do własnego wyboru. Nawet Remigiusz, jakkolwiek wg mnie nie jest to wybór najlepszy. Ale to jego sprawa. Szkoda tylko, że tak zaciekle potępia wybory innych.Zacznę od siebie. Mam prawie 50 lat, szczupłą sylwetkę, dobrą kondycję.lubię życie i chcę żyć długo. Ale nie chorować jak długo się da :)) najlepiej wcale. Uprawiac sport jak długo się da, najlepiej do końca :)) nie mam wyksztalcenia medycznego. Mam zdrowy rozsadek, zmysł obserwacji i otwarty umysł. Do rzeczy.Całe lata podstawą mojej diety było mięsko. Najchetniej karkóweczka. I wędlinki. NajchEtniej swojszczyzna. Na szczęScie do tego dorzucałam tony warzyw i owoców, więc zakwaszenie nie było totalne.. Nie byłam gruba, ale całe ciało było pokryte zawsze warstwa tłuszczyku. Celulicik, że hej 🙂 na szczupłych nogach..Celulicik jako zjawisko fascynuje mnie od lat 20, kiedy to byłam na pierwszym zagranicznym wypoczynku na plaży śródziemnomorskiej, w kraju o super zdrowej kuchni – czyli słonecznej Italii. I co ? i ze zdumieniem stwierdziłam, że celulicik ma prawie kazda młoda dziewczyna i dziewczynka. Obserwuję go teraz na ciele , nawet dzieci, nawet u chłopców 10-letnich. Naogladałam się go równiez w tym roku nad polskim morzem. Na setki osób plażujących widziałam 2!!! – słownie DWIE – dziewczyny bez celulitu. 20 lat temu u nas tego nie było. a w Italii tak. CZEMU?? włoska kuchnia uchodzi za jedną z najlepszych i najzdrowszych. A jednoczesnie nie ma rodziny, w której przynajmniej jedna osoba nie umiera przedwcześnie na raka. Bywam tam, mam przyjaciół, rozmawiam na ten temat. DLACZEGO tak jest? jedyny wniosek , jaki mi przychodzi do głowy- zbyt wysoko przetworzona żywność. Tradycyjna włoska kuchnia jest pyszna, ale już nie jest zdrowa. Nie może byc przy tych nowoczesnych produktach. Będąc we Włoszech zastanawiam się, co mam kupić. Wszystko ma plastikowy smak. Nawet pomidory sa niedobre. SZOK.. sami Włosi mówią głośno, że to juz nie jest wytwarzanie , a produkcja taśmowa. sami coraz częściej omijają wielkie sklepy i szukają lokalnych targów czy sklepików. Wiadomo, że też niedoskonałe, ale lepsze to niż hurt. Każdy, kto ma swój dom , ma też swój warzywniak. Widziałam. Nawet w Chinach też widza już, że tam gdzie sie pojawiły macdonaldy, tam pojawiły sie tez otyłe chińskie dzieci. Nie do pomyślenia dawniej! Pracuję w oświacie i widzę jaka ogromna ilość dzieci ma nadwagę. Rozmawiam o tym, co jedzą. Na ogół „śmieci”. Gdzie rodzice robia zakupy – w tesco, w biedronce. Wiem, ze tam tanio, Wiem , że pensje. Ale co zaoszczędzimy na jedzeniu – oddamy lekarzowi. Z nawiązką. Remigiusz pisze, że taki wybór wędlin. A ja właśnie przez to z nich zrezygnowałam. Wszystkie smakowały tak samo, niezależnie od nazwy. I ten tęczowy poblask na kazdej. co to jest? To juz naprawdę lepiej zjeść 10 dag dobrej za 40 zł, niz kilogram tej za 15. W pewnym momencie przestałam specjalnie solic mięso. kilka razy. i co? i było bardzo dobrze słone jako potrawa. Porozmawiałam tez z ludźmi pracującymi w zakładach mięsnych – koszmarrrrrr. A juz 22 lata temu sprzedawca w małym osiedlowym sklepiku mi mówił- parówek niech pani nigdy nie kupuje. I niech pani nigdy dziecku nie daje. Ok. Chce powiedzieć, że zawsze byłam proekologiczna, prozdrowotna i może dlatego łatwiej mi było to zauważać i myslec o tym. 30 lat temu po raz pierwszy usmażyłam jajecznicę na oleju :)) To był szok dla rodziny :)) Przywykli. Wiele lat temu zrezygnowałam ze schabu, potem z karkóweczki ( trudniej 🙂 ). 3 lata temu nawet z białego mięsa. Wędliny tez poszły w kąt. Równiez mleko, śmietany nie pamiętam od lat. I miałam równiez taki moment paranoi – co mam jeść – przecież chemia jest nawet w ziemi, na której rosną moje warzywka. Można przesadzić, rozumiem to. Przeżyłam na sobie. Po miesiącu doszłam do wniosku, że coś jeść musze i nie mam na to wpływu, że chemia jest wszechobecna. Ale mogę ja ograniczać i minimalizować. Szukam zdrowej żywności i punktów, gdzie mozna ją kupić. Niekoniecznie w marketach. Kupuję na wsi, na targu od sprawdzonych rolników, od przyjaciół, którzy coś hodują, z działki od mamy, sama cos uprawiam. Duża frajda to jest. Nie jem mięsa , choć czasem mi sie zdarzy- raz na 2 miesiące.może. Czasem raz na 4.( grupa 0, jakby co :)) ) Z nabiału – jajka w każdej ilości, czasem kefir, jogurt naturalny. Maślanka. Czasem ryba. Jem dużo kasz- (pęczak nieoceniony i niedoceniony ), dużo płatków zbożowych, prawdziwych- nie błyskawicznych, makarony, mąki razowe.Odkryłam smaki mąki sojowej, kukurydzianej, z cieciorki i mnóstwo innych, o których nie miałam pojęcia. Warzywa i owoce pochłaniam na tony. Różne, różniste , najróżniejsze. Rozśmiesza mnie, kiedy podpowiadam sprzedawcy nazwę warzywa czy owocu:)) Odkrylam pseudozboża np. amarantus, quinoa i ich niesamowite walory. Szukam innych jeszcze. Moje sałatki warzywno – kaszowe sa popularne w rodzinie i wśród znajomych ( pochłania je również mój, wciąż jeszcze mięsożerny, syn . ale już powoli przekonuje sie do moich poglądów ) Zaraziłam też wszystkich dookoła miodami i pyłkiem pszczelim. Nikt juz nie używa cukru. Po dobry miód pojadę i 100 km. Mam w kuchni mnóstwo pojemników na różne ziarna, orzechy , pestki, suszone owoce. Nie wyobrażam sobie bez nich dnia. Są dobrodziejstwem dla skóry i wnętrza kobiety. Odkryłam w necie świetne sklepy z kosmetykami naturalnymi. są fantastyczne. Efekty- czuję sie naprawdę wyśmienicie i bez kokieterii powiem, że tak tez wyglądam. Ale tez uprawiam sport bardzo systematycznie. Mam jakieś śladowe ilości celuliciku – no jednak wiek i ta chemia- ale moja bratowa twierdzi, że 10 lat temu to miaaaalam, a teraz to tyle, że prze lupe trzeba patrzec. :)) Ale co ważniejsze niż celulicik- z cholesterolu 240 zeszłam na 180, a wyniki hormonu tarczycy tak mi się poprawiły, że pani w przychodni podejrzewała mnie o jakieś tableteczki poza jej wiedzą :)) na koniec – usmiech. Wybitnie poprawia jakość życia.
Drodzy państwo – organizmu naprawdę trzeba słuchać, nie trzeba być do tego medykiem. ( powiedział mi to lekarz od zwyrodniałego kolana – no i po co pani biega ?? kolano nie mówiło, ze nie trzeba?? bolało?? aa no własnie. to trzeba słuchać i nie biegać :)) ) Każdy siebie zna. A przynajmniej powinien. A Stwórca dał nam tyle dobrych rzeczy, żeby dobrze żyć. Myslę, że biblijni długowieczni mogli naprawdę tyle żyć. Wolniej się zużywali , mieli lepsze warunki. Szczęściarze :)) i jeszcze jedno- moja mama zawsze woli być na lekkim głodzie, niż w przejedzeniu. Rzadko je mięso. poza tym prawie wszystko. Ma 72 lata. chodzi po górach, jeździ na rowerze. Wygląda na 62. I ostatnie. Ani Leonardo da Vinci, ani Edison nie chodzili do szkół, nie maja dyplomów. Byli samoukami. A tacy wielcy. Symbole wręcz. Nie krytykujmy zatem ludzi, którzy maja zdrowy rozsądek, a niekoniecznie dyplom. Pozdrawiam. autorkę bloga:))) i Remigiusza. I wszystkich pozostałych :))
Malwina K. napisał(a):
BRAWO!:))) powinna Pani załozyć bloga i dzielić się cenną wiedzą i efektami!pzdr
lea napisał(a):
SUPLEMENT. Joan Collins wypowiedziała kiedyś teorię znaną ludziom rozsądnym – ” jesteś tym , co jesz”. Nie jedzmy zatem byle czego. Każdy chce byc kimś wyjątkowym. Patrząc na dojrzałą Joan – odżywia się zdrowo. Pomijam poprawki urody- wygląda znakomicie. :))
-kasiarek- napisał(a):
Do lea. Czy mozesz się podzielic informacją jakich kosmetykow naturalnych uzywasz (jakiej firmy i gdzie kupujesz). Pozdrawiam serdecznie.
AQ napisał(a):
Mój ulubiony cytat z wypowiedzi Remigiusza: „holistyczny bełkot” 🙂
Mimo wszystko bardziej do mnie trafia zasłyszane gdzieś stwierdzenie, że lekarz specjalista to człowiek, który swoją ignorancję ogranicza do bardzo wąskiej dziedziny wiedzy.
gosiap napisał(a):
Ciekawy artykuł, czyta się jednym tchem. Dla osób, które szukają wskazówek- jest super. Jestem tylko amatorem zdrowego odżywiania i niektóre stwierdzenia są dla mnie bardzo cenne a inne(drobiazgi) są odmienne niż moje doświadczenia. Cóż, każdy człowiek jest 'indywidualny’ i każdy powinien znaleźć 'swoją zdrową dietę’ .
Tylko… nikt nie wspomina o bardzo ważnym czynniku : żadne zdrowe produkty ani diety nie pomogą, gdy się siedzi (przykład: w drodze do pracy-2 godziny, bo mi się firma przeniosła, w pracy – 8 godzin, w drodze do domu -kolejne 2 godziny i w domu, przy komputerze-też godzinami…) w zadymionym spalinami dużym mieście…
Udało mi się zmienić miasto na przedmieścia, kopię doły pod nowe drzewka, spaceruję z psami codziennie, staram się nie 'konserwować’ żywnością ,choć tu, gdzie teraz mieszkam, jest to czasem niewykonalne a kosmetyków po prostu nie używam, bo jest taka wilgotność, ze wszystko 'spływa’ z potem.
I efekty są : waga,w ciągu roku z 69kg 'sama zeszła’ na panieńskie 56kg, wysokie ciśnienie zniknęło, cholesterol spadł do wzorowego, nie muszę wymieniać biodra na metalowe (a już kulałam) i cera wyraźnie się poprawiła.
Ale musi zaistnieć wszystko razem: i żywność bez chemii i dużo , duużo ruchu (odpowiedniego dla wieku oczywiście)
Sąsiad , Chińczyk ,64lata (a wygląda na 45), w zdominowanym konserwantami, pestycydami, herbicydami kraju twierdzi, że samo dbanie o zdrowe żywienie nie pomoże, jeśli się człowiek NIE rusza. Widzę jak codziennie, rano i wieczorem ,szybko maszeruje (twierdzi,że po 40-tce się nie biega) wokół osiedla : przodem a potem…tyłem (nie pytałam dlaczego tyłem), bez względu na pogodę. I tak od zawsze. (Ja z psami pokonuję ten dystans w 55min , 2 czasem 3 x dziennie i do lekarza chodzę tylko na coroczny bilans, tylko z ciekawości ;))
Ktoś wspomniał o parówkach… jeszcze za komuny weterynarz ostrzegał mnie, żeby nie dawać ich psu , bo są bardzo szkodliwe (zrobione z jakiegoś proszku)…a mamy je dla dzieci kupowały…
Nie było internetu – nie było wiedzy…
Dzięki takim artykułom, ludzie zaczynają myśleć albo przynajmniej szukają więcej informacji. 🙂
Tylko… dlaczego wszystko z dopiskiem 'ekologiczne’ jest coraz droższe…
Justyna Pasenkiewicz- Pitera napisał(a):
Jestem Coachem iTrenerem Dietetycznym. Podziwiam czas i zaangażowanie, jakie wkłada Pani w prowadzenie Akademii Witalności. Chciałabym jednak podzielić się kilkoma uwagami, które nasunęły mi się po lekturze paru, obszernych artykułów, a zwłaszcza „wstępu”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu zderzenia dwóch skrajności. Przedstawia Pani dwa, diametralnie różne style życia: pierwszy wybitnie niezdrowy, drugi wybitnie zdrowy. Osobiście uważam, że złoty środek jest, jak zawsze, po środku. Nie ma powodu, żeby odrzucać wszystkie postulaty współczesnych dietetyków. W środkach masowego przekazu pojawiają się zdroworozsądkowe zalecenia, sprowadzające się do stwierdzenia : „wszystko, ale z umiarem” (przytaczane w jednym z artykułów krytyczne opinie na temat, tego najbardziej uniwersalnego, „demokratycznego” hasła mnie nie przekonały). Oficjalne zalecenia zawsze podkreślają wyższą wartość odżywczą naturalnych, nie przetworzonych produktów.
Elementem PRAWDZIWIE szkodzącym jest napastliwa, osaczająca reklama, często kierowana do bezbronnych, bezkrytycznych dzieci, które w wielu rodzinach podejmują decyzje o wyborach żywieniowych, których, ich zapracowani, nieświadomi rodzice nie są w stanie zweryfikować.
Współczesny rynek aż kipi od niekorzystnych dla organizmu pokus, ale przecież MAMY WYBÓR. Zdrowy dystans pozwoli podejmować właściwe decyzje, niekoniecznie trzeba wierzyć w spisek koncernów spożywczych, rzekomo rujnujących ludzkie zdrowie. JEST obowiązek etykietowania produktów, NIE MA przymusu kupowania tych, z długą listą konserwantów, dodatków smakowych czy barwiących (argumenty ekonomiczne można odeprzeć stwierdzeniem- mniej produktu, ale o wyższej jakości). Jest możliwość realizowania zdrowego trybu życia w sposób, który nie musi od razu łączyć się z przynależnością do (niemalże) sekty wyznawców jedynie słusznego modelu. Substancje dodawane do żywności podlegają ścisłej kontroli i spożywane w niewielkich ilościach nie szkodzą zdrowemu organizmowi, posiadającemu dużą zdolność samooczyszczania (gdyby nie ta umiejętność, gatunek ludzki już dawno by wyginął).
Reasumując, dziś dzięki szerokiemu dostępowi do różnych źródeł wiedzy można funkcjonować w rozsądny, wyważony sposób i można uniknąć doprowadzenia się do stanu, przedstawionego w pierwszej części wstępu.
Marlena napisał(a):
Dokładnie tak jest, Justyno: jeśli to reklamują w TV to NIE jedz tego. Gdyby to było takie zdrowe to ludzie kupowaliby sami i reklama nie byłaby potrzebna, prawda? W spiski nie wierzę, natomiast wierzę w to, że dla zysku można „przepchać” różne rzeczy i wcisnąć je ludziom, jeszcze nawet modę z tego robiąc (te np. produkty „light” itd.). Odnośnie „wszystko byle z umiarem” należy zwrócić uwagę na jedną kwestię: chcesz być umiarkowanie zdrowy jedz „wszystko byle z umiarem”. Ale jak chcesz być DOSKONALE zdrowy to jedz tylko DOSKONAŁE jedzenie, na ekscesy można pozwolić sobie jedynie od święta, a nie robić sobie święta codziennie (co dzisiaj ma miejsce – ludzie nie jedzą aby żyć, lecz żyją aby jeść, a powinno być akurat odwrotnie). A jakie jedzenie to już niech każdy wybiera sam, ja na blogu mogę jedynie napisać co MNIE OSOBIŚCIE służy, co ja uważam za służące zdrowiu i witalności. Nie zmuszam nikogo by mi wierzyć na słowo. Zachęcam do tego, aby wszystko sprawdzić na sobie i przekonać się osobiście. Bo z nami tak jest, że „człowiek nie świnia, wszystko zeżre”. Więc może w pewnym momencie dobrze jest przestać jeść, a zacząć się odżywiać. 😉
Organizm owszem ma zdolność do samooczyszczania, ale nie należy jej przeceniać, bo gdyby ten system działał sam z siebie tak świetnie (jak dietetyków i lekarzy w szkołach uczą), to taki post Daniela (w ogóle jakikolwiek post) nie miałby racji bytu. A ma – kto próbował, ten wie. Prawda jest taka, że dzisiaj żyjemy w tak schemizowanych czasach, że ustrój często nie nadąża z usuwaniem toksyn, a my zamiast oczyścić się ze śmieci to… dla przywrócenia wigoru i jasności umysłu sięgamy po kolejną kawkę lub Red Bulla. Ja już ten etap w życiu mam na szczęście za sobą. Remedium na zamulenie cielesne i umysłowe jest jedno i jest nim post – takie to stare jak świat, a takie zapomniane, wyśmiane i zepchnięte do lamusa, w epoce kiedy to jedynie jedzenie jest postrzegane jako źródło siły życiowej, a post jako coś szkodliwego i tę siłę nam odbierającego. Otóż uchylę rąbka tajemnicy: jest akurat odwrotnie. Krótki już nawet post daje takiego powera jakiego nie da ani żadne jedzenie, ani żadna kawa. Post również leczy i przedłuża życie. Ale kto tam dzisiaj w szkołach o tym się uczy 😉
Co do substancji dodawanych do jedzenia to pozwolę sobie mieć inne zdanie. Mówimy „uczmy się czytać etykiety”. A może zamiast tego przestańmy kupować cokolwiek co ma etykiety i będziemy mieć problem z głowy? Serio! Z wyjątkiem kiedy jestem w gościach (wtedy nie marudzę, bo nie wypada), to na co dzień nie biorę już do ust niczego, co nie zostało sprawdzone na pokoleniach moich przodków, unikam jednym słowem tego, co jest wytworem wielkiego przemysłu spożywczego, a nie Matki Natury, która mnie stworzyła i która nie jest, nigdy nie była i nigdy nie będzie nastawiona na zysk wyrażony w pieniądzu. Przemysł niestety musi, taka jego rola. Ale jak słusznie piszesz – to my konsumenci decydujemy i to z nas ten wielki przemysł żyje, gdyby każdy przestał kupować niezdrowe jedzenie (zamiast trzymać się zasady „umiaru” czy „rozsądku” w spożywaniu niezdrowych rzeczy), to przemysł ten nie miałby innego wyjścia jak przestawić się na produkcję zdrowego, czyli takiego jedzenia, którego chce rynek. Dlatego jestem przeciwna propagowaniu „umiaru” i podzielam zdanie dra Esselstyna: moderation kills. Łyżką i widelcem można sobie grób wykopać, całe życie będąc przy tym święcie przekonanym, że spożywanie „niewielkich ilości” dodatków do żywności (szczególnie tych całkiem nowych, syntetycznych, będących w użytku ledwie od kilkudziesięciu lat) jest „nieszkodliwe” bo organizm „sam się oczyszcza”. To nie do końca tak jest. 🙂
Zofia napisał(a):
Doskonały komentarz Pani Justyno! Rozsądny, wywarzony.
Tutaj jest stanowczo za dużo demagogii i fanatyzmu, co bardzo osłabia przekaz…
Beata Suchodolska napisał(a):
Marleno,
jeszcze sie nie znamy.
Czytam Twoje biezace posty i te archiwalne tez.
Pod 99,99 % Twoich wpisow moge podpisac sie w 100%.
Dziekuje za to co i jak robisz, ze edukujesz i pomagasz zmienic swiadomosc i zachowania oraz konsumenckie wybory.
Sama bardzo duzo czytam- najczesciej po polsku, angielskiego nie znam biegle, choc w wielu sytuacjach daje rade.
Szczegolnie doceniam to, co piszesz po uprzednim czytaniu/tlumaczeniu po angielsku czy w innych jezykach.
Upraszczam swoje zycie i chce zyc jak najbardziej naturalnie.
Dla czesci znajomych to 'wydziwianie’ ale czesc juz wdraza zdrowe rozwiazania w swoje zycie.
Dzis na FB trafilam na taki link:
https://m.interia.pl/fakty/news,nId,896044
nie jestem fachowcem, nie zweryfikowalam merytoryki, choc na moja logike wydaje sie prawdziwa. Troche w nawiazaniu do tego postu…
Kontynuuj swoja droge, bede z niej robic uzytek.
Bloga polecam seryjnie 😉
Beata
Marlena napisał(a):
Bardzo dziękuję, Beato! Książkę „Mordercza gumowa kaczka” na podstawie której powstał linkowany przez Ciebie artykuł, mam w planach przeczytać, fragment opisu brzmi zachęcająco: „Rick Smith i Bruce Lourie, dwaj kanadyjscy aktywni działacze na rzecz ochrony środowiska, próbują odpowiedzieć na te pytania drogą eksperymentów… na sobie. Przez niemal cztery lata nieustraszeni naukowcy wdychają całą masę przedziwnych substancji podejrzewanych o toksyczność. Porównanie wyników badań lekarskich sprzed szalonego przedsięwzięcia i po nim mrozi krew w żyłach…” Tak, to wybitnie coś dla mnie, wielbicielki przez nikogo nie sponsorowanych eksperymentów w realu, a nie tylko w laboratorium utrzymywanym przez producentów 😉 Jak przeczytam to napiszę o tym! Pozdrawiam gorąco 🙂
Beata Suchodolska napisał(a):
Super, ciesze sie i czekam na Twoja relacje Marleno 🙂
Opis dzialania panow Rick Smith i Bruce Lourie juz mi sie podoba i podziwiam ich za 'szalenstwo’ i odwage w pokazywaniu prawdy innej niz ta 'poprawna politycznie’ i sluzaca 'morderczemu’ biznesowi.
Sle dobre energie 🙂
Wrocławianin napisał(a):
Pani Marleno
Zgadzam się w pełni z tym, że chemikalia, konserwanty, itp. jeśli chodzi o żywność mają najgorszy wpływ na organizm ludzki. Ale nawet jedzenie dobrej żywności nie doprowadzi już organizmu ludzkiego do pełnej równowagi, gdyż zaburzone jest niestety pole elektromagnetyczne ziemi i obecnie to jest główną przyczyną chorób. Sposób odżywiania i życia też, ale w znacznie mniejszym stopniu, podobnie jak zanieczyszczenie środowiska, stresy psychiczne, itp. Skutkuje to tym, że napięcia w błonach komórkowych naszych komórek są zbyt małe i przez to jest zaburzone pobieranie substancji odżywczych przez komórki, jak i wydalanie z nich toksyn. Organizm ludzki jest jakby w ciągłym stresie, którego skutki są podobne do stresu psychicznego. Są już na szczęście urządzenia, które są wstanie napięcia w błonach komórkowych podnosić do odpowiednich poziomów. Niestety pola elektromagnetycznego ziemi nie da rady obecnie „wyleczyć”, bo trzeba byłoby wyłączyć wszystkie urządzenia z których teraz ludzkość korzysta, a to jest przecież niemożliwe. Wyłącznie dobrej żywności też ludzkość nie zacznie produkować, gdyż wiązałoby się to ze sporym zwiększeniem jej ceny a co za tym idzie dostępności dla ludzi. Biedniejsze osoby mógłby nawet dotknąć głód. Oczywiście dla własnego dobra kto tylko może powinien jeść obecnie żywnośc bez konserwantów i innej chemii, ale jak wcześniej napisałem głównym czynnikiem wpływającym negatywnie na nasze zdrowie jest zaburzone pole elektromagnetyczne ziemi. Pozdrawiam i życzę sukcesów 🙂
Wrocławianin napisał(a):
Jeszcze jedna rzecz dotycząca szkodliwości jedzenia mięsa. Zwierzęta żywiące się mięsem są silniejsze i odważniejsze od zwierząt roślinożernych, więc nie wydaje mi się aby w umiarkowanych ilościach mięso stanowiło szkodę dla organizmu człowieka. Oczywiście niwelując w danym posiłku jego kwasowość jakimiś produktami o zabarwieniu zasadowym.
Marlena napisał(a):
Czyżby? Taki silny olbrzymi słoń czy nosorożec, jedne z największych ssaków na tej planecie – padliny nie spożywają i mają się dobrze. Konie też bardzo silne są i nie żywią się padłem. A ludzie to jedzą i mówią na to „mięso” aby ładnie brzmiało. Tak naprawdę wkładają do środka truposza, nie ma co się oszukiwać: po tym jak w organizmie żywym ustaje krążenie rozpoczyna się rozpad aminokwasów i związana z tym produkcja jadów trupich. Prawdziwy drapieżnik pożera swoje „mięso” jeszcze parujące, na świeżo, tuż po tym jak wbił w nie swoje kły. A my to taka ni pies ni wydra, kły u nas pożal się Boże, a na surowo ociekające krwią też nam nie smakuje. I dlatego kombinujemy jak koń pod górę: przyprawiamy, solimy to biedne truchło, potem te białka ścinamy wysoką temperaturą i takie coś kompletnie nienaturalnego wkładamy sobie do środka. A! I jeszcze potem mówimy jak bardzo to dla nas zdrowe jest. Bo prawda jest taka, że to wciąga i od tego jest się ciężko odzwyczaić, ten rodzaj pokarmu wciąga nałogowo jak fajeczki i alko, chce się coraz więcej i więcej, znam ludzi co 3 razy dziennie obżerają się martwymi tkankami, bez nich nie wyobrażają sobie posiłku, zresztą starczy spojrzeć na menu w restauracjach co tam króluje. Bo odwyk jest ciężki i chodzi się czasem naprawdę wkurzonym. Kto próbował ten pewnie wie 😉 Więc lepiej uznać, że jest to nam potrzebne dla zdrowotności, bo przyznać publicznie, że uzależnia to jakoś tak głupio, nie? Toć już nasi przodkowie od tysiącleci pochłaniali „mięso”. I niczego nie świadomi dalej przekazujemy bajeczkę o „mięsie” kolejnym pokoleniom.
Mało komu przyjdzie do głowy przyjąć odmienny paradygmat i zmierzyć się z odwykiem od mięsnego nałogu. Mało komu przyjdzie do głowy pomyśleć co tak naprawdę wkłada do gęby: rozkładające się zwłoki jakiejś jeszcze do niedawna żywej istoty, z którą po śmierci dzieje się coś identycznego jak z naszymi tkankami po śmierci: od momentu ustania krążenia następuje rozkład i powie Ci to każdy specjalista od kryminologii czy medycyny sądowej. Ma ten rozkład swoje etapy, a to że (jeszcze) tkanka nie śmierdzi nie znaczy, że nie zachodzą tam reakcje chemiczne. Kiedy tą nagą prawdę sobie uzmysłowisz, ochota na spożycie „mięsa” jakoś dziwnie… przechodzi, przynajmniej mnie przeszła któregoś dnia i tak jest do dzisiaj. 😉
hajduczek napisał(a):
Marleno, tak źle piszesz i wypowiadasz się o spożywaniu „padliny”, czyli mięsa i wędlin. Czy jesteś wegetarianką? Czy wcześniej jadłaś mięso? Czy miałaś o nim dobre zdanie i uważałaś, że jest do życia potrzebne? A jeśli tak – co wpłynęło na zmianę Twoich poglądów?
P.S. Twój blog bardzo mi się podoba, czytam z zapartym tchem! I pozdrawiam gorąco!!!
Marlena napisał(a):
Zgadza się, przeczytasz o tym tutaj: po wykonaniu eksperymentów na własnej skórze stwierdziłam, że to co całe życie nazywałam „mięsem”, uważając je (jak mi wtłaczano całe życie do głowy) za niezbędne dla zdrowia oraz by „mieć siłę”, to w gruncie rzeczy obrzydliwe, uzależniające badziestwo, od którego w dodatku moje ciało nabiera brzydkiego zapachu – w środku to nie wiem i raczej nie chcę wiedzieć, ale na zewnątrz to co się wydostaje z osoby żywiącej się zwłokami to wszyscy wiedzą: wszystkie wydzieliny ciała potwornie cuchną (pot, kupa, gazy, krew miesięczna, sperma itp.). Reasumując zatem: nie dość, że ten pokarm uzależnia jak narkotyk (ciężko jest „to” odstawić bez odnotowania syndromu odstawiennego), to jeszcze od niego (sorry za dosadność) prześmiardłam, resztki tego gniły w moich jelitach latami stając się toksycznymi odpadami, a obrzydliwe metabolity okładane były przez mój system gdzie się da. Więc dosyć tego – postanowiłam więcej nie wkładać do swojego wnętrza takich „pokarmów”. Żyję, nie umarłam, mam się dobrze, odmłodniałam, pozbyłam się trującego syfu z wnętrza i dzięki bardzo – nigdy więcej. Prawdziwy pokarm ani nie uzależnia, ani nie powoduje, że nasz system prześmiardnie niebożebnie. W istocie rzeczy dopóki żywiłam się padłem, nie miałam pojęcia, że człowiek jest stworzeniem z natury rzeczy pachnącym. 😉
julka napisał(a):
Muszę napisać, że nie miałam żadnego problemu z odstawieniem „mięsa”.
Po przeczytaniu książki „Wyzwolenie zwierząt” przestałam jeść zwłoki. Nie byłabym w stanie przełknąć choćby kęs. Nie było to wyrzeczenie, wręcz ulga. Nie jem zwierzat od 3 lat i przez moment nie cierpiałam z tego powodu. Zrozumienie czym jest „mięso” spowodowało u mnie natychmiastowy efekt. W życiu nie wezmę do ust trupa.
hajduczek napisał(a):
No widzisz, na Ciebie zadziałało – i dobrze, to świadczy o Twojej wrażliwości na cierpienie innych.
My jesteśmy wegetarianami już od 20 lat, początkowo nawet próbowaliśmy przekonać naszych krewnych i przyjaciół do nie-jedzenia mięsa (i ryb:-)
Jednak jest to zupełnie nieskuteczne. Odpowiedzi brzmią: „ale ja tak lubię…(kurczaka, karpia, kotlet, skwarki itp.)”, „ale ja mam w domu dwóch dorosłych chłopaków, którzy muszą…”, „ale ja przez całe życie jadłam i teraz na stare lata mam sobie odmawiać”, „ale ja ciężko fizycznie pracuję i musze zjeść…”, „ale jedli tak moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie i zdrowi byli”, „ale ja chyba jestem zbyt leniwa, żeby wymyślać inne potrawy”, „ale jak nie ryba na Wigilię, to co ty jesz?”, „ale na Wielkanoc musi być szynka i najlepiej świeży świniak (właśnie wczoraj moje sąsiadki maszerowały z rocznym dzieckiem do sąsiadów w celu „zorganizowania” świni na Święta)”.
Wszelkie rozmowy, przykład własny pysznej kuchni, książki dane do przeczytania, ciekawe i uświadamiające linki internetowe – NIC NIE DAJĄ!!!!! Znajomi przychodzą do nas na imprezę głodząc się od rana, bo u nas zawsze można dobrze i ciekawie zjeść. Zawsze przybywają ciekawi, co tym razem wymyślę. A ja wciąż – z uporem maniaka – promuję dietę bezmięsną, nie zawsze zdrową, bo i smażoną, i słodką, ale ma to ich zachęcić do zmian. I – kurczę – już od 20 lat smakuje im bardzo-baaaaardzo, ale niestety nie zachęca.
Co mam zrobić w tej sytuacji? Powoli się zniechęcam, nie chce mi się wymyślać smacznych i nietuzinkowych wegetariańskich potraw. Chyba się starzeję!
O cierpieniu zwierząt wiedzą wszyscy nasi znajomi, ale jakoś na nich to nie działa. Ani świadomość zmian zachodzących w martwym ciele – mamy wśród znajomych zootechników, lekarzy, biologów. Oni wiedzą to wszysko, ale chyba nie myślą… Jednak nie wystarczy WIEDZIEĆ. Jeszcze trzeba mieć serce i ludzkie uczucia. Co podziałało na Ciebie, że zmieniłaś zdanie w sprawie jedzenia mięsa?
julka napisał(a):
Dodam jeszcze, że w w/w książce jest opisane cierpienie zwierząt podczas zabijania i lęk przed śmiercią, zwierzęta przecież czują, i ból i strach. Zadziałała chyba empatia. A zabija się po to, żeby człowiek zjadł to zabite ciało. Jak dla mnie, niedopuszczalne.
Marlena napisał(a):
No niestety jak by nie patrzał, to słowo „mięso” jest niczym innym jak skrótem myślowym. Gdy postaramy się opisać słownie całymi zdaniami czym jest „mięso” i prześledzimy swoją świadomością drogę „mięsa” na nasz talerz, zdamy sobie też np. sprawę jakie procesy chemiczne w tkankach zwierzęcia zachodzą tuż po ustaniu krążenia krwi (jak w każdym organizmie żywym) – dekarboksylacja aminokwasów i następujące tworzenie się innych związków, toksycznych (substancje te to ptomainy, popularnie zwane trupimi jadami). Problem w tym, że większość ludzie z tego nie zdają sobie sprawy (choć przecież uczymy się o tym w szkole), a skrót myślowy jest o tyle wygodny, że nie skłania do przemyśleń co tak naprawdę bierzemy do gęby i co tam siedzi w środku.
BRT napisał(a):
Chciałbym się dopytać jak z tym boraksem, o którym Pani wspomniała w powyższym artykule. Czy substancja dostępna na allegro jako środek czyszczący itp o czystości na poziomie 99% to ten, który można stosować w celach zdrowotnych?
Z góry dziękuję za odpowiedź, gdyż chciałbym zacząć stosować, ale nie wiem w jaki się zaopatrzeć (a ten apteczny jest kosmicznie drogi)
Marlena napisał(a):
Boraks jest w jednym gatunku z tego co mi wiadomo. Czyli nie ma podziału na boraks farmaceutyczny, spożywczy, CZDA itd.
Kris napisał(a):
bardzo fajny artykuł, cieszy mnie fakt że w naszym społeczeństwie wzrasta świadomość tego czym się odżywiamy i jak żyjemy. Jeśli można, to i ja dołożę swoją cegiełkę to tych informacji. Otóż nie wiem czy już są znane Pani wykłady z pod szyldu organizacji TED oraz TEDMED,
https://pl.wikipedia.org/wiki/TED_%28konferencja%29
https://en.wikipedia.org/wiki/TEDMED
na YouTube można je obejrzeć, podje przykład takiego wykładu, przeprowadzonego przez lekarza, na temat otyłości . Być może zechce się Pani odnieść w jakimś swoim artykule do tych informacji.
Myślę że warto by było, bo niestety, nie każdy zna język angielski a informacje tam podane są bardzo ciekawe.
Peter Attia: What if blaming the obese is blaming the victims?
https://www.youtube.com/watch?v=U3oI104STzs
Pozdrawiam 🙂
Marlena napisał(a):
Polecam też wykład Dr Hymana z konferencji TED: https://www.youtube.com/watch?v=IhkLcpJTV9M
Meg napisał(a):
Skoro jest tak zle z chemia w zywnosci i srodowisku to czemu zyjemy coraz dluzej?
Marlena napisał(a):
Myślę, że wystarczy spacerek po najbliższym cmentarzu aby dojść do wniosku, że „życie dłużej” to propaganda, a nie fakty. Tak to wygląda z mojej perspektywy.
Jakaja napisał(a):
Nie umiem złapać odpowiedniego stosunku do zdrowego żywienia. Wiele lat nie jem słodyczy, zdrowo się odżywiam. Od paru lat nie jem mięsa. Teraz pod wpływem informacji takich jak tutaj, wyłączam nabiał. Staram się uczyć na nowo gotować. Wszystko fajnie jak mi się udaje i się najem 😉 Najtrudniej, gdy jestem u kogoś i ktoś podaje produkty z białej mąki czy odzwierzęce. Nie świadczy o zdrowiu dla mnie moja reakcja-jestem zła, po prostu w środku wściekła, że nie ma zdrowego jedzenia. Teraz np. gofry z białej mąki i mleka w gościnie-tak miałam na nie chęć..
Jak Wy sobie z tym radzicie? Wiem, że emocje są najważniejsze. Jak jednak „zapominać” o informacjach nt. szkodliwości jedzenia…
Marlena napisał(a):
Kiedyś zapytano Dalajlamę: jak to jest, że Wasza Świątobliwość jest wegetarianinem, ale gdy jest częstowany podczas wizyt w dalekich krajach to je wszystko? On odpowiedział wtedy, że gdy karmisz swoje ciało zrób to z szacunkiem (w domyśle: nie tylko z szacunkiem dla pokarmu jaki właśnie przyjmujesz, ale również dla Twoich goszczących Cię gospodarzy, ofiarowujących Ci posiłek ze szczerego serca). Jeśli ktoś u kogo jesteśmy w gościach jada mięso czy gofry to nie dlatego, że jest od nas gorszy, lecz dlatego, że nie znajduje się na tym samym poziomie świadomości co my. Mimo to zasługuje na szacunek ponieważ podaje posiłek ze szczerego serca (podaje gościowi to, co w jego mniemaniu jest najlepsze, najsmaczniejsze itd.).
Dlatego będąc w gościach warto właśnie w taki sposób do tego podchodzić. Złość niczego nie rozwiąże, ponieważ należy do rozwiązań nacechowanych siłą, a nie mocą. Przeanalizuj tabelę „Mapa Świadomości” dra Hawinsa, a dojdziesz do tego samego wniosku: https://akademiawitalnosci.pl/stres-niepokoj-lek-jak-sobie-poradzic/
merry napisał(a):
Witam Cię serdecznie 🙂
Na Twoim blogu znalazłam mnóstwo cennych informacji, za co serdecznie Ci dziękuję. Piszesz, że dla Matki Natury pozbycie się cellulitu to niewielki problem, zatem proszę Cię o kilka wskazówek.
Ciekawi mnie również Twoja opinia na temat dobroczynnych alg tj. spirulina i chlorella. Zastanawiam się czy warto je zastosować w celu zwiększenia odporności i oczyszczenia organizmu.
Pozdrawam 😉
Marlena napisał(a):
Merry algi jak najbardziej, z tym że musi za tym iść wysokowarzywna, nieprzetworzona i maksymalnie jak to tylko to możliwe surowa (bazowana na pokarmach niepoddanych obróbce termicznej) dieta z odstawieniem wszelakich śmieci (dietetycznych, kosmetycznych itd.). Ruch jest poza tym niezbędny, jesteśmy stworzeni do ruchu. Okresowe posty na sokach, wodzie lub surowiźnie: ja poszczę raz w tygodniu przez 24 h jak nasi przodkowie to czynili, a oni nie mieli cellulitu 😉
A więc jednym słowem kompleksowe podejście do sprawy, dbałość o czysty, na bieżąco konserwowany, niezwykle zadbany i dobrze odżywiony system (tak jak dbamy o nasze auto i wlewane doń paliwo), a nie oparcie się na jednym czy nawet kilku „magicznych” czynnikach z nadzieją, że rozwiąże nam wyhodowany przez lata wrzucania do środka śmieciochów i siedzenia z d* przez telewizorem cellulit. Ale zanim to zrozumiałam zostawiłam kupę kasy w sklepach na „antycellulitowe” kosmetyki i suplementy 😉
Sylwia napisał(a):
Bardzo ciekawy artykuł 🙂 Ja mniej więcej też tak do tego wszystkiego podchodzę, staram się kupować rzeczy naturalne, najczęściej eko, jem większość warzyw w postaci surowej 🙂 Ale jadam ryby – też z bio bazarku, podobno bez hormonów itp, bo mam tendencję do poważnych anemii (o czym już kiedyś tutaj pisałam) i nie wiem, skąd mam brać B12 (podobno jest w kapuście kiszonej – ale w takiej, która jest wytwarzana w niezupełnie sterylnych warunkach (?) – gdzieś tak wyczytałam (choć dla mnie to jakoś dziwnie zabrzmiało ale może i faktycznie tak jest?), algi itp podobno mają B12 ale w postaci ponoć dla nas nieaktywnej i nasz organizm jej nie wykorzysta. Jem też jajka (również tylko eko), przymierzałam się do mleka (bio ale niepasteryzowanego) ale jakoś się bałam wypić bo nigdy takiego nie piłam (chyba wg Tombaka (ale nie chcę wprowadzać w błąd) wapń z takiego mleka jest przyswajalny przez nasz organizm, ale już z pasteryzowanego nie więc niby korzystne dla zdrowia ale jednak to kolejny produkt odzwierzęcy).
Zatem reasumując – ryby mogłabym jeszcze usunąć z jadłospisu, a co z produktami typu jajka czy mleko (te o, których pisałam wyżej – czyli bio i niepasteryzowane) – czy przy ostrej anemii takiej jakości można „zachować” w jadłospisie czy i tak jako produkty odzwierzęce powinnam je usunąć całkowicie z diety? Pozdrawiam serdecznie 🙂 Sylwia
Marlena napisał(a):
Braki żelaza czy B12 czy w ogóle czegokolwiek nie wynikają częstokroć z braku ich w diecie (na niedobory B12 cierpią bardzo często także ludzie codziennie jedzący mięso). O wiele ważniejsza jest kwestia wchłaniania lub niedostatecznego dostarczania kofaktorów – np. w przypadku żelaza bardzo ważna jest witamina C, w przypadku wapnia z kolei witamina D itd. Bez tych witamin możesz dostarczyć ile wlezie minerałów, a efektów brak. Czasami więc wystarczy uzupełnić niedobór tych witamin poprawiających wchłanialność, a poziom minerałów magicznie idzie w górę.
Mleka niepasteryzowanego (takiego „prosto od krowy”) nie ma co się jakoś specjalnie bać, nasi przodkowie pili takie przez caaaałe tysiąclecia, więc jak już to tylko takie i żadne inne. Z mleka warto robić przetwory fermentowane (jogurt, kefir, zsiadłe), są cenniejsze niż mleko słodkie. Generalnie ryby czy nabiał fermentowany znajdziemy w menu narodów długowiecznych, natomiast decyzję o tym czy jeść czy nie (ile, kiedy itd.) każdy powinien podjąć sam. U mnie one są, choć generalnie pokarmy te nie zajmują więcej jak 5-10% wszystkich zjadanych przeze mnie kalorii i wtedy czuję się najlepiej (pod względem samopoczucia fizycznego, jasności umysłu itd.). Nie ciągnie mnie jakoś specjalnie do nich, ale stosuję je czasem w ramach smakowego dodatku (np. własnej roboty jogurt w dressingu do sałatki).
Sylwia napisał(a):
Ślicznie dziękuję za odpowiedź 🙂
Jeśli chodzi o żelazo czy B12 to niestety akurat u mnie mogły one wynikać z ich niedostarczania w pożywieniu, bo raczej jadłam same warzywa (i mało tych, co żelazo zawierają lub zawierają je w bardzo śladowych ilościach) i ich przetwory (zupy, lecza, gotowane, czasaaami (ale bardzo rzadko – dodawałam makaron czy ryż (rzecz jasna nieoczyszczone – ryż dziki lub brązowy, makarony różne – i pełnoziarniste i gryczane i inne) ), mało owoców (bo nie przepadam, większość dla mnie za słodka), więc jest niestety opcja, że z mojego błędu doprowadziłam się do drastycznego spadku żelaza i B12 (bo nie bardzo miałam je skąd brać), stąd zaczęłam jeść ryby (2-3 razy w tyg po ok 100-150g bo więcej nie daję rady „wepchnąć”) no i jajka i czuję się lepiej 🙂 Aha co do wit. C to wiem i u mnie raczej mogę cierpieć na nadmiar niż niedobór 😉 Żarcik oczywiście, bo zdaje się, że naturalnie nie da jej się przedawkować tak, żeby miała negatywny wpływ na organizm (w porównaniu do syntetyków, których raczej nie akceptuję).
Natomiast problem z tymi przetworzonymi jest taki, że jogurtu czy kefiru niestety nie mogę – mam nietolerancję pokarmową i to na 3 z 4 kropek, więc wysoko (nie powinnam ich jeść przez ok 1 rok, a potem też nieczęsto), więc stąd pytanie o mleko, bo boję się (badań jeszcze nie robiłam), żeby nie było takiej samej historii u mnie z wapniem jak wcześniej z żelazem – po prostu brak w diecie.
Zatem moje pytanie raczej dotyczyło tego, czy mając skłonności do takich anemii, mogę jej uniknąć nie jedząc w ogóle mięsa (ryb) oraz jajek czy przetworów mlecznych (oczywiście cały czas piszę o niepasteryzowanym mleku), a być na samych warzywach i owocach plus ryż, kasze, quinoa, amarantus i inne tego typu, czy w takim wypadku to jajko i mleko (oraz jego przetwory) plus ryby warto zostawić, żeby w przyszłości jakoś nad tą anemią mieć jako taką „kontrolę”.
Przeraziło mnie po prostu te kilka zdań o jedzeniu mięsa (że ich komórki po zabiciu są takie a nie inne) – te ryby, które jem, wg dostawcy (zaufanego) są niezamrażane, tylko od razu po wyłowieniu są schładzane (widziałam, że przewożą je w specjalnych pojemnikach wypełnionych lodem, nie wiem, czy czymś jeszcze, tyle po prostu widziałam) i są sprzedawane do max 24h po połowie (oczywiście też znajdują się w lodówkach, gdzie leżą pośród mega ilości lodu), dowożę je do domu w max 15-20 min w torbie lodówce a potem od razu do piekarnika albo zamrażalnika – i teraz się zastanawiam (po Twoim artykule), czy jedząc je robię sobie więcej krzywdy czy pożytku…
Sorki za długi pościk, ale jak już coś drążę, to po całości 😉 pozdrawiam :):):)
Marlena napisał(a):
Jeśli to coś może Ci trochę pomóc, przy niedokrwistości z niedoboru żelaza znalazłam taką oto poradę, którą w swojej książce „How to Get Well: Handbook of Natural Healing” zawarł dr Paavo Airola. Doradza on dołączyć do menu:
– buraki (zarówno jako sałatka jak i sok wyciskany, świetnie smakuje wyciśnięty np. z jabłkiem i marchewką)
– ziarno sezamu (szczególnie czarny sezam ma dużo żelaza) i słonecznika
– melasy (trzcinowa, karobowa)
– daktyle i rodzynki
– granat i sok z granatów
– banany, morele, borówki, czarna porzeczka, czerwony grejfrut, śliwki
– pomidory świeże i sok pomidorowy
– pietruszka zielona
Produkty jak buraki, melasa i sezam/słonecznik muszą znaleźć się na talerzu obowiązkowo codziennie, uzupełnione o białka z roślin strączkowych i produktów pełnoziarnistych. Reszta rotacyjnie lub codziennie jak kto lubi.
I unikać blokowania przyswajania żelaza przez zawierające kofeinę kawę, herbatę i napoje gazowane typu cola oraz wykluczyć napoje wyskokowe (w tym piwo)
Witaminy i suplementy:
– suplement żelaza (tylko pod kontrolą lekarza)
– witamina C co najmniej 1500 mg (wzmaga przyswajanie żelaza z pożywienia)
– B- complex forte (high potency) lub:
– wit. B12 od 25-50 mcg
– wit. B6 od 50-100 mg
– kwas pantotenowy do 100 mcg
– kwas foliowy 0,5-1 mg
– PABA (witamina B10, kwas para-aminobenzoesowy) do 50 mg
Zioła:
mniszek lekarski, żywokost, czarna porzeczka, kozieradka pospolita, liść maliny, kelp (algi).
Sylwia napisał(a):
Super, ślicznie dziękuję za tak szczegółowe informacje 🙂 O większości wiedziałam, ale np melasa to dla mnie nowość (nie lubię słodkich rzeczy (no chyba, że dobre malinowe pomidorki to i z 1kg zjem 😉 lub ulenka śliweczka mmm pychotka) ) i patrząc na zawartość żelaza to ogromne (sprawdziłam w internecie tą karobową więc zobaczę jak i do czego się konkretnie używa i postaram się włączyć do dietki 🙂 Część rzeczy (jak np borówka) nie za bardzo mogę bo też nietolerancja na rok a potem bardzo rzadko, sezam też nie lepiej bo max 2 razy w tyg. ale są rzeczy (jak burak), z którego sok uwielbiam, świeży ale też i kiszony 🙂 Ale przy buraku słyszałam, że można go co 2 dzień pić, bo podobno coś tam obciąża (nie pamiętam niestety, o co dokładnie chodziło i nawet nie wiem, czy tak faktycznie jest – jakbym mogła to i codziennie bym go piła czy jadła jeśli nie ma przeciwwskazań).
Kawy nie piję wcale (chyba raz w życiu tylko spróbowałam blee, no ale co kto lubi ;)), herbat (poza ziołowymi) nie pijam (ostatnio włączyłam rooibosa za namową dietetyczki (stres) i chciałam zieloną herbatę też dołączyć), alkohol – no tu faktycznie czasami piwo (niepasteryzowane) się trafi ale też mogę zrezygnować (choć ostatnio zupełne odstawienie wszystkich herbat i alkoholu nie dało poprawy w wynikach, tzn. skoczyły w takim samym % do góry jak przy normalnym wypijaniu).
Co do witamin, to poza żelazem większość brałam (albo w b-complex albo osobno), ale np po miesiącu B12 miałam mocne bóle głowy i przeszły dopiero po odstawieniu (dawka dużo wyższa). Generalnie właśnie po to włączyłam rybki i jajka, żeby usunąć suplementy (jakoś do mnie tabletki czy pigułki po prostu nie przemawiają…). Jedyne, co zostawiłam to chlorellę (z rozerwanymi ścianami komórkowymi), bo ma zdaje się naturalny skład 🙂
Popróbuję i potestuję rady z Twojego postu 🙂 Jeszcze raz ślicznie dziękuję za pomoc 🙂 pozdrawiam 🙂
Ludzik napisał(a):
Witam Panią! Gratuluję wytrwałości i poświęcenia w prowadzeniu tego bloga. Zaglądam tu czasem i widzę, że jest Pani naprawdę dobrze zorientowana w wielu sprawach. A teraz pytanie. Nie znalazłam u Pani zagadnienia dot. wody utlenionej /być może nie zauwazyłam/. Czy słyszała Pani o dr Nieumywakinie? On to własnie proponuje zażywać wew. wodę utlenioną. Potem spotkałam na jakims forum wpis, że dziś do wody utlenionej dodają także konserwantów, odkąd firmy farmaceutyczne usłyszały, że leczenie nią przynosi dobre, zdumiewajace efekty. Czy coś Pani wie na ten temat? Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz wyrażam uznanie!
Marlena napisał(a):
Zamiast pić wodę utlenioną (H2O2) bezpieczniej jest moim zdaniem używać witaminy C, która w swoim szlaku metabolicznym powoduje właśnie wytwarzanie H2O2. Mechanizm ten jest wykorzystywany np. w klinice dr Riordana w leczeniu chorób nowotworowych (podaje się witaminę C dożylnie w farmakologicznych czyli dużych dawkach). Mechanizm ten tłumaczył dr Ron Hunninghake na tym wykładzie (tak od ok. siódmej minuty tłumaczy po kolei, a w ok. dziesiątej minucie mówi o tworzeniu H2O2 po podaniu witaminy C): https://www.youtube.com/watch?v=_PI_rKuQWiE
enekoq napisał(a):
Dla mnie autorka wyglada na osobe ktorej placa za promowanie sklepow ze zdrowa zywnoscia, itp. Psiala pani ze schudla 4kg w 2 miesciace. 2kg na miesiac jest to jak najbardziej normalny spadek wagi zakladam ze nie jest pani osoba otyla. Jesli chodzi o diety to dietetycy zazwyczaj radza zmiane nawykow zywieniowych. to zeby jesc jak najwiecej rzeczy ktore nie sa przetworzone kasze ryze ziemniaki warzywa itp.Ograniczyc najlepiej wyeliminowac cukry proste i tlusczce trans. i poczytac o indeksie glikemiczynym. Zdrowa osoba chcaca stracic pare kilo wprowadzajac deficyt kaloryczny i trening silowy z obciazeniem (nie zumby, treningi chodakowskiej, aerobiki i inne smieszne rzeczy) poprostu musi schudnac nie ma innej mozliwosci. i nie musi zmieniac proszkow kosmetykow itp to wogole jakas bzdura jest. Najlepiej niech sie przeprowadzi jescze do dzungli amazonskiej zeby oddaalic smog promieniowanie uv dwutlenek wegla i inne straszne rzeczy daleko od siebie. Zyjemy w XXI w . Pozdrawiam .
Marlena napisał(a):
Ależ ja chudłam nawet bez zmieniania proszków i wyrzucania innych trucizn środowiskowych, tylko że nie w taki sam sposób chudłam potem tzn. gdy te wszystkie chemikalia i śmieciochy zniknęły z mojego życia. Zarówno te zawarte w żywności jak i te leżące w mojej kuchni i łazience. Bo jak to zrobiłam to już była ostra jazda bez trzymanki i tłuszcz mi topniał w oczach, ale nawet nie to było dla mnie największym zaskoczeniem. Bo był nim nagły przypływ witalności, dobrostanu, życiowej energii i znakomitego poprawienia sprawności mojego układu odpornościowego. Bo to, że czułam się lżejsza to jest oczywiste. Tylko że na „normalnej” diecie „odchudzającej” opracowanej przez dietetyków i opartej jedynie o stary dobry bilans energetyczny niestety tego przypływu witalności nie doświadczyłam w takim samym okresie czasu, tempo chudnięcia też było zdecydowanie wolniejsze (poziom aktywności fizycznej pozostawał przy tym na takim samym poziomie) oraz nie chciały mi zniknąć zmarszczki i cellulit. Więc myślę, że zamiast powielać banały doświadczyć tego tego na własnej skórze. Nie musi mi nikt wierzyć na słowo. 😉 Bilans energetyczny to naprawdę NIE WSZYSTKO. Właśnie dlatego, że żyjemy w XXI w. i nie nauczyliśmy się z nim obchodzić tak, aby nie robić sobie krzywdy lub robić mniej niż to konieczne, ciesząc się przy tym tą nowoczesnością. Zanieczyszczenie powietrza nie zależy od Ciebie, ale już na to co wkładasz do gęby i co kładziesz na skórę jak najbardziej masz wpływ. I nie musisz jechać do dżungli – nie ma co szukać wymówek 😉
Co do płacenia mi za promowanie sklepów ze zdrową żywnością to mylisz się – głównym miejscem gdzie kupuję prawdziwe jedzenie jest warzywniak i o tym cały czas piszę, więc TAK – owszem promuję warzywniaki, jednak robię to w czynie społecznym, nie płacą mi za to 😛
enekoq napisał(a):
Moim zdaniem Twoja filozofia przechodzi juz w skrajnosc, a przecietnemu zjadaczowi chleba wprowadzenie jej w zycie jest raczej nierelne. Dla wiekszosci osob odchodzajacych sie rezygnacja z cukru jest nielada wyzwaniem nie mowiac juz o innych rzeczach kosmetykach srodkach czystosci itp. Co do przyplywu witalnosci, dobrostanu itp. to bardzo to naciagane. jesli chodzi o celulit to jest bardzo prosty sposob isc na silownie wziac hantle sztange i ciezko trenowac. Osoba ktora chudnie wylacznie dzieki diecie bedzie szczupla ale nie jedrna . Jednak mimo wszytko szacun za propagowanie zdrowego stylu zycia. Ja jednak pozostane przy teoriach z kamienia lupanego czyli odpowiednie odzywianie sie ( nie dieta ) + silownia. a osobom chcacych zgubic pare kilo polecam bardziej trenerow personalnych niz dietetykow. Nie bede sie powtarzal no ale moja mala rada jesli chodzi o jedzenie bialka- miecho, ryby, (nabial). wegle- kasze ryze ziemniaki makarony warzywa. tluscze oliwa z oliwek orzechy ryby to produkty podstawowe ktorych polecam sie trzymac nie jestem zwolennikiem wegetarianizmu 😛 Dla wszystkich ludzi odchudzajacych sie i chcacych zmienic swoje zycie duzo wytrwalosc i samozaparcia. Pozdrawiam
Marlena napisał(a):
Owszem cukier jest wyzwaniem. Cholernie uzależnia. Tylko problem w tym że jak np. się od wódki uzależnisz to masz gdzie iść po pomoc, jakieś kluby AA czy lekarz rodzinny, ale gdy się uzależniłeś od słodyczy to takiej instytucji nie ma, jesteś pozostawiony sam sobie. Nie mówiąc o tym, że słodycze są wszechobecne. Podobnie jak inne „białe” zwyrodniałe żarcie: chleb, ryż, pizza czy makaron? W żadnej restauracji czy stołówce nie pytają czy wolisz pełnoziarnisty (znajdź mi „pełnoziarnistą pizzerię” z prawdziwą pizzą na zakwasie!), tylko domyślnie serwują białe rafinowane i ograbione z substancji odżywczych jedzeniopodobne śmiecioszki. Do picia? Cola, Fanta i Sprite obowiązkowo znajdują się w menu, ale świeżo wyciśnięty sok z marchwi i jabłka czy nawet pomarańczy już niekoniecznie. Owszem czasem są, ale takie z kartonika i nigdy nie wiesz czy dostaniesz sok czy sokopodobny napój, pasteryzowany i zmaltretowany, będący cieniem samego siebie i tego surowca z którego powstał. Czyli zwyrodniałe żarcie uważa się za normalne, a normalne albo idzie dla świń albo za ciężką kasę się kupuje w sklepie jako np. „zdrowe otręby”. To czy my żyjemy z zdrowym umysłowo świecie? Co myśmy zrobili z naszym jedzeniem, pytam się? Pogięło nas, albo jak by to moja babcia powiedziała „w tyłkach nam się poprzewracało od tego dobrobytu!” 😉
Na cellulit próbowałam już wszystkiego: zestawu specjalistycznych ćwiczeń, tańszych i droższych kosmetyków, masaży itd. Niestety nie pomagało wcale albo nie na długo. Wracał skubaniec jak bumerang. Dopiero jak przeszłam oczyszczający ustrój na poziomie komórkowym post warzywno-owocowy (tzw. post Daniela, metoda opracowana przez naszą polską lekarkę dr Ewę Dąbrowską) i zmieniłam całe swoje otoczenie, to pożegnałam się z nim na dobre. Podobnie jak z opryszczką, katarami, grypami, infekcjami dróg rodnych, bolesnymi miesiączkami, bezsennością, zaburzeniami libido, oznakami przedwczesnej menopauzy, wypadającymi włosami, łamiącymi paznokciami, trądzikiem, zespołem chronicznego zmęczenia, zaburzeniami pamięci, bólami stawów i mięśni, depresją, narastającą presbyopią i kilkoma innym symptomami „starzenia się”. Ten cellulit to i tak jeszcze był pikuś 😉 Moim zdaniem naukowcy mają rację gdy biją na alarm ile jest wokół nas chemikaliów mających wpływ na prawidłową pracę ustroju: w wodzie, powietrzu, pożywieniu, kosmetykach i środkach czystości oraz przedmiotach codziennego użytku. Bardzo wiele z tych substancji ulega bioakumulacji, czyli właśnie w tkance tłuszczowej się odkładają jako że są rozpuszczalne w tłuszczach. Nie tylko w naszej tkance tłuszczowej ale i w tkankach zwierząt zjadanych przez nas. Na tyle więc ile jest to w naszej mocy by ograniczyć ekspozycję na te toksyny środowiskowe na tyle warto to robić – dla zdrowia własnego i przyszłych pokoleń.
Co do mięsa: nasi przodkowie nie jedli mięsa codziennie, bo mięso było „na niedzielę” a i też innej było jakości. Mięso jest uzależniające podobnie jak cukier i zwyczajnie ciężko jest „to” rzucić. Rzucenie marchewki czy szpinaku nie wymaga poświęceń, ponieważ żadnych neurotoksyn warzywa nie mają, ale mięso rządzi się innymi prawami, szczególnie to przetworzone (nikt normalny nie ugryzie żywego zwierzaka w celu zjedzenia jego kawałka mięsa i nie takie nam smakuje). Rozumiem to jako były zatwardziały mięsożerca. Dlatego nikogo nie nawracam siłą na wegetarianizm (choć osobiście nie jadam już tkanek zwierząt, tylko ryby czasami), ale jak już ktoś nie może porzucić mięsnego nałogu to niech wybiera jak najlepszą jakość chowu domowego i spożywa z czcią i szacunkiem. My dzisiaj nie umiemy jeść świadomie. To co się dzieje teraz to kompletne zdziczenie: pokarmy odzwierzęce trzy razy dziennie, a wszystko szybko biegiem hodowane, naszpikowane chemią i antybiotykami. Jemy zdegenerowane i zwyrodniałe pokarmy, więc nie dziwmy się, że zwyrodniałe i zdegenerowane zdrowie nam się z biegiem lat robi. Dzisiaj już nie ma chyba osoby, która nie miałaby w rodzinie lub nie znała kogoś kto ma w rodzinie osobę chorą na raka, cukrzycę, chorobę serca lub autoimmunologiczną, a co kolejne pokolenie to coraz szybciej to następuje: u mnie w klasie na 30 dzieci jedna tylko dziewczynka miała alergię i to było wielkie halo, obchodziliśmy się z nią jak z jajkiem pamiętam, ale u mojego syna w klasie czyli 40 lat później, mało które dziecko jakiejś alergii nie ma – oto co zrobiliśmy sami sobie swoją głupotą. I jak się nie obudzimy z tego drętwego snu to będzie tylko gorzej.
Maskar napisał(a):
Tak się składa, że dwa miesiące temu zmieniłem „co nieco” sposób jedzenia bo ciągle chodziłem zmęczony, bez energii i najchętniej bym tylko spał. Mięso zacząłem jeść maks. raz razy w tygodniu, a nie codziennie, dużo więcej owoców i trochę warzyw (obiady warzywne – bigos bez mięsa, fasolka po bretońsku, zupy itd.). Samopoczucie wzrosło drastycznie, energia nieporównywalnie większa. Wcale więcej się nie ruszam od tej pory. O żadne odchudzanie mi absolutnie nie chodziło i nic takiego nawet nie zamierzałem, a zdziwiłem się, że po jakiś 1,5 miesiąca waga zleciała z 83 do 75,5kg. W sumie dużo czytam w temacie żywienia i doskonale widać, że coś oficjalne wytyczne nie są właściwe. Oprócz polecanych przez Marlenę (szacunek za ogromną pracę, którą wykonałaś!), polecam dla przeczytania pozycje dr Danuty Myłek „Od lekarza do kucharza” czy książki dra Davida Servana-Schreibera „Antyrak” czy „Zdrowiej!” . To lekarz „głównonurtowy”, ale wyciąga bardzo interesujące wnioski odnośnie standardowej medycyny alopatycznej, a książka o ludzkiej psychice może być bardzo przydatna żeby się przygotować do diety postnej i jak się wyciszać.
Ania napisał(a):
Mam tarczyce z guzkami do usunięcia, czy mozna zrobic cos aby temu zapobiec?
Olunio napisał(a):
Witam,
Podziwiam Twój blog Marleno. Super sprawa ! Dziękuję za cenne informację !
Moje pytanie dotyczy czym zastąpić (która firma ma „eco”)
-proszek do prania
-płyn do płukania
-z jakiej firmy szampony do włosów ?
Pozdrawiam
Marlena napisał(a):
Chyba najbardziej znaną marką jest Sonett, robią płyny, proszki itd. wszystko eko.
Mano napisał(a):
„Gdyby rzeźnie miały szklane ściany, każdy byłby wegetarianinem”
Pozdrawiam
Katarzyna Błoch napisał(a):
Witam. Chciałabym się dowiedzieć na jakiej podstawie stwierdza Pani fakt, w jaki sposób edukowani są dietetycy w Polsce? W artykule wspomniała Pani, że miała Pani styczność ze specjalistą czy korzystała Pani później z usług innego dietetyka? Jeśli tak to ile razy? Jeśli Pani opiera swoje opinie na źródłach empirycznych to jeden czy dwa przypadki nie wystarczą z tego co mi wiadomo. Nie muszę wspominać, że sposób w jak niepochlebny sposób wyraziła się Pani o dietetykach, a wstęp miał jakby zniechęcić czytelnika do korzystania z ich usług, a są oni po to aby pomóc człowiekowi, a nie „trzepać kasę”. Priorytetem każdej diety nie jest zrzucenie zbędnych kilogramów, a lepsze samopoczucie pacjenta. Odniosłam też wrażenie, że ogranicza się tu rolę dietetyka do kogoś, kto jest specjalistą od otyłości tylko i wyłącznie.
Marlena napisał(a):
Katarzyno, wyczuwam sporo zgorzknienia w Twoim komentarzu. Zapewniam Cię, że moim celem nie jest obrażanie dietetyków. Jednak fakty są takie, że nauczani są oni tylko CZĘŚCI prawdy (podobnie jak medycy współcześni) i karmieni są frazesami.
Moje doświadczenia są takie, że kiedy (z lenistwa! bo nie chciało mi się już w pewnym momencie do pracy robić zaleconych kanapek z drobiową wędliną i dietetyczną margaryną plus serek czy jogurt „owocowy” niskotłuszczowy już mi nie wchodził zwyczajnie) zaczęłam kupować moją „wałówkę” po drodze do pracy w warzywniaku (jedyny sklep jaki mam po drodze do pracy) czyli po prostu, tak przykładowo: paczkę gotowej krojonej zielonej sałaty (baza), opakowanie pomidorków cherry (czy innych warzyw jako dodatek) i kiść bananów albo inne owoce „na deser”, to dopieeeeero wtedy nie tylko zaczęłam szybciej chudnąć (co można zwalić na różnicę w kaloriach) ale i pojawiło się lepsze samopoczucie o którym piszesz. I to jak lepsze! Zniknęły mi nękające mnie całymi latami ciemne kręgi pod oczami (tak, ja wiem, że dietetycy nie są od likwidowania tych kręgów). Nieustające infekcje i zamglony umysł – arrivederci! Topniał w oczach cellulit i wygładzały się zmarszczki. Paznokcie z kruchych i rozdwojonych zrobiły się twarde jak skała, wiechciowate włosy stały się lśniące i sprężyste i w końcu po tylu latach nareszcie przestały mnie kurde boleć stawy!
Tak oto odkryłam całkowicie przypadkowo (bo z lenistwa) potęgę całkowicie naturalnego i w dodatku surowego pokarmu. Czyli prawdziwego jedzenia. O której to potędze guzik przeciętny dietetyk wie bo niby skąd ma wiedzieć? I jak ułożyć komuś „surową” dietę? Nie wie! A nawet częściowo gotowaną, co mi tam, w końcu wieczorami czasem robiłam sobie brązowy ryż czy warzywa na parze (o ile nie padłam wcześniej na twarz, wyczerpana symptomami odtruwania). Bo musisz wiedzieć, że zanim pojawiło się lepsze samopoczucie o którym piszesz, to było ono jakby gorsze najpierw.
A skąd wiem czego uczą a czego nie uczą dietetyków to wiem od moich użytkowników, którzy studiują dietetykę czyli wielce ciekawe rzeczy, a to: że bez produktów mlecznych wykitować można łatwo bo wapń i kości mieć słabe, a mięso oczywiście niezbędnym dla istoty ludzkiej jest pokarmem oraz koniecznym dla przetrwania gatunku ludzkiego bo zawiera białko najcenniejsze, którego potrzebujemy, więc ani rusz bez tego. I chlebki oraz makarony czy inne zboża to w ogóle podstawa, nawet nie ma co dyskutować! A no i nie zapominajmy, że są nawet normy na spożycie rafinowanego cukru (5-9 łyżeczek podobno możesz dla zdrowotności zjeść dziennie). Wow! A gdzie normy na heroinę i kokainę mającą jak się okazuje identyczne działanie na ludzki mózg jak rafinowany cukier? 😉
A ja nie wiedzieć jak i kiedy przestałam tego cukru łaknąć. I „niezbędnych” przetworów zbożowych, nabiałów i tkanek zwierząt rzeźnych też. Ja, cukrowo-mięsno-nabiałowo-zbożowy wieloletni narkoman. Teraz już te pokarmy traktuję zupełnie inaczej – jako dodatek. Mogę, ale nie MUSZĘ. I jak już to o określonej MOIMI kryteriami jakości, a nie ustalonymi przez innych dla mnie i w moim imieniu. Spora różnica. W jakości życia przede wszystkim.
Więc wszystkich dietetyków z góry przepraszam – nie jest moim celem obrażanie któregokolwiek. Jedynie podzielenie się tutaj tym, co odkryłam i co uważam za słuszne i prawdziwe. Bo mnie akurat moje doświadczenie pomogło nie tylko odkryć prawdę o tym co do tej pory wkładałam do środka, ale i odzyskać zdrowie, witalność i radość życia. Lepsze samopoczucie to tylko tak przy okazji 😉
Katarzyna Błoch napisał(a):
Rozumiem, że nie chciała Pani nikogo obrazić, ale ewidentnie zniechęcić do korzystania z usług dietetyka. Krzyczy o tym tytuł artykułu, krzyczą argumenty. Jest mi bardzo przykro, że taką opinię wyrobiła sobie Pani o ludziach uprawiających ten zawód i współczuję, że trafiła Pani na takich dietetyków na jakich miała Pani okazuję. Pragnę Pani przekazać, że dietetyk nie ma gotowego szablonu: na tę chorobę taka dieta, na schudnięcie taka. Układanie diety nie polega tak jak Pani myśli, że dietetyk sobie siada: „ciach, walnę razowego pieczywa i oliwę z oliwek”, bo to zdrowe. Żeby układać takie diety jak Pani opisała nie trzeba być dietetykiem, wystarczy kupić sobie książkę. Książkę, każdemu odradzam posiłkowanie się Internetem, który naszpikowany jest stekiem bzdur. Dietetyk układa dietę wychodząc od tego co pacjent już spożywa. Jeśli ma refluks, a uwielbia pomidory, to nie widzę powodów, żeby z niego zrezygnował, wystarczy, że wytnie pestki. Moja rola w tym, żeby mu o tym powiedzieć. Oczywiście przykład trywialny o czym też można sobie poczytać, ale chodzi mi tutaj tylko o to, że nie układam diety od nowa przepisując ją z podręcznika tylko modyfikuję ją pod kątem danego pacjenta, mając cały czas w głowie hasło: „leczenie nie może być gorsze od choroby”. Żadna dieta eliminacyjna nie jest dobra. Jedynymi przypadkami, gdy to wskazane jest np. niewydolność nerek, gdzie likwiduje się z diety białko. Należy jednak pamiętać, że nie całkowicie. Człowiek stworzony został jako wszystkożerca oznacza to, że powinien czerpać z natury wszystko co ma dostępne w odpowiednich proporcjach.
Dlaczego to wszystko piszę? To fajnie, że Pani taki styl życia pomógł, bardzo się z tego cieszę, jednakże należy wziąć pod uwagę fakt, że jeden sposób żywienia pomoże jednej osobie, innej nie, a nawet może zaszkodzić.
Artykuł proponuje żeby zrezygnować z usług dietetyka, bo oni nie powiedzą prawdy, lepiej jest odpalić Internet i przeczytać blog kogoś kto nawet nie ma wykształcenia medycznego (chociaż szanuję, że nie posuwa się Pani do kłamstwa jakim jest dopisanie sobie trzech liter przed imieniem), a jedynie „coś się przyśniło”, doznała Pani olśnienia, zaczęła Pani odżywiać się tak, a to Pani pomogło. Dodam też, że jeśli dietetyk chce wyżyć ze swojego zawodu, to nie opłaca mu się kłamać czy mówić półprawdy. Jeśli dietetyk nie pomoże osobie, która do niego przyjdzie lub nawet jej zaszkodzi to ta osoba przekaże dziesięciu innym, że nie warto tam iść. Jeśli zaś pomoże to przekaże dwóm osobom, że warto. Dane statystyczne. Nie wiem, więc skąd opinia, że dietetyk nie mówi prawdy po to, żeby zarobić.
Z całym szacunkiem, ale Internet nie jest wiarygodnym źródłem wiedzy. Równie dobrze może być Pani osobą otyłą, nic nie robiącą ze swoim życiem, a czytając ten komentarz zajada Pani cheesburgera i śmieje się w twarz osobom, które bezgranicznie wierzą, we wszystko co Pani tutaj napisała. Oczywiście osobiście tak nie uważam, ale nie jest Pani jedną osobą, która prowadzi pseudo-dietetycznego i pro-zdrowotnego bloga.
To tylko mój apel to czytających aby nie ufali bezgranicznie we wszystko co ktoś umieści w Internecie. Sprawdzać, sprawdzać, sprawdzać.
Marlena napisał(a):
Mnie się nie tylko „coś przyśniło” ale jeszcze w dodatku to „coś” zmieniło diametralnie jakość mojego życia. To nie jest żaden sen, to się dzieje naprawdę! 😉
Mój apel do Ciebie jest taki, abyś nie ufała bezgranicznie tylko i wyłącznie temu, czego nauczono Cię się podczas studiów. Nie spłycajmy też tematu mówiąc, że „wszystko co jest w internecie jest bzdurą”. Natomiast bzdurą jest trzymanie się przekonań typu „żadna dieta eliminacyjna nie jest dobra” (bo jednak czasem WŁAŚNIE jak się okazuje dieta eliminacyjna przywraca zdrowie) albo „człowiek powinien jeść wszystko” (niektórzy nie jedzą „wszystkiego” co im się pod rękę nawinie i zdecydowanie lepiej na tym wychodzą).
Jeszcze raz podkreślę, że artykuł ten nie miał na celu ani obrażania dietetyków ani nawoływania do rezygnacji z ich usług. Kto będzie miał potrzebę to i tak z nich skorzysta. Mam zatem prośbę aby jeszcze raz przeczytać tekst, tym razem ze zrozumieniem.
Maskar napisał(a):
Katarzyna Błoch, to ja mam prośbę. Skoro jesteś wykształconym dietetykiem to możesz skomentować w sposób całkowicie kompetentny i merytoryczny artykuły Marleny. Myślę, że jakiekolwiek wycieczki osobiste nie są właściwe. Skupmy się w dyskusjach na meritum. Dodam (nieco złośliwie, ale bez urazy), że liczę na Twoje fachowe komentarze w innych wpisach. Po pierwsze będzie potężna reklama, a po drugie będziemy mieli wzbogacenie prowadzonych tutaj dyskusji.
Ja również czytam bardzo dużo książek z dziedziny żywienia/medycyny/zdrowia, stosuję pewne zasady w praktyce (stąd mogę zweryfikować czy Marlena „bajdurzy” czy też pisze o faktach) i jestem głęboko zaniepokojony brakiem chęci „fachowców” związanych z naszym zdrowiem do pogłębiania wiedzy i trzymania się „standardowych” praktyk. Jeśli wykształcona pielęgniarka nie widzi różnicy między testami na nietolerancje pokarmowe i alergie albo jeden lekarz bez żadnych badań przepisuje antybiotyk, a drugi podczas wywiadu przed szczepieniem nawet nie zapyta czy dziecko jest chore lub podczas zgłoszenia się z ewidentnym NOP nikt nawet nie raczy spisać odpowiedniego protokołu (a to reguluje prawo) to coś tutaj jest nie tak.
Katarzyna Błoch napisał(a):
Już pisałam wcześniej, że bardzo się cieszę, że czuje się Pani dobrze ze swoim stylem życia. Pisałam także, że po pierwsze nie jest dla każdego, a po drugie nie na każdą kieszeń, a treści artykułu wynika, że uznaje Pani go za jedyny słuszny.
Uczelnia przedstawia mi ogół wiedzy o żywieniu, wpływie żywności na organizm człowieka jak i o samym działaniu organizmu człowieki. Jeśli myśli Pani, że wykłady na dietetyce mają tematy „Masło jest zdrowe” to się Pani myli. Są pewne schematy postępowania, a dietetyk w oparciu o swoją wiedzę decyduje o tym co jest dobrego dla każdego człowieka indywidualnie (i o tym też już pisałam).
Oczywiście ma Pani rację, że nie wszystko w Internecie jest bzdurą, istnieją oficjalne strony zawierające rzetelne informacji na podstawie przeprowadzonych badań np.PubMed lub oficjalna strona Polskiego Toarzystwa Diabetologicznego. Niestety Internet jest dostępny dla większości ludzi, którzy mają wpływ na to co się w nim znajduje. Można znaleźć wpisy o duchach, cywilizacji pozaziemskich, Illuminati, teoriach spiskowych i innych informacji, których prawdziowść jest wątpliwa, ale wierzy w to ten kto chce. Pani wstawiła taki artykuł, bo mogła tylko po co wciskać ludziom na siłę własny pogląd na świat. Wspomniałam już, że może tym Pani komuś zrobić krzywdę.
Chyba nie przeczytała Pani do końca całego zdania. Pisałam wcześniej, że ZDROWY człowiek powinien jeść wszystko, ale nie to co się nawinie, ale to co jest mu niezbędne. Natomiast dieta osób chorych musi być zmodyfikowana pod względem wykluczenia szkodzących mu składników.
Jest Pani osobą zdrową. Świadomie wyeliminowała Pani z diety mięso. Dzisiaj czuje się Pani świetnie,niczego Pani nie brakuje i chwała Bogu. Nie ma Pani jednak pewności, że za dziesięć, piętnaście lat nie będzie miała Pani anemii z niedoboru żelaza oraz hipowitaminoz z grupy B. Naturalnie te składniki znajdują się także w innych produktach, ale nie należy zapominać o zdolności do wchłaniania oraz o fakcie, że to właśnie czynnik mięsny warunkuje dobre wchłananie. Nie zalecam suplementacji, ponieważ po pierwsze sama Pani pisała o barwnikach i wypełniaczach, po drugie nie zagwarantuje nikt Pani, że w tabletce jest tyle żelaza ile jest napisane na opakowaniu, suplementy diety nie podlegają kontroli.
Zawsze mnie bawi jak ktoś używa argumentu o „czytaniu ze zrozumieniem”, z artykułu nie wynika wprost to, co napisała Pani w komentarzach. Jeśli napisała Pani „dietetyk nie powie Ci całej prawdy” to w jaki sposób powinnam to zrozumieć, skoro zrozumiałam źle.
Nawiązując jeszcze to zabawnego argumentu o „trupach bakterii”… Czy wie Pani, że jak gotuje Pani zupę to ten proces również zabija drobnoustroje? Czy takim razie według Pani z tymi bakteriamii nasz organizm umie sobie poradzić natomiast z tymi z mleka pasteryzowanego nie?
PS. Tak odnośnie jeszcze
Marlena napisał(a):
To co napisałaś działa DOKŁADNIE w obie strony. Spójrz na siebie: cały czas jesteś święcie oburzona moim artykułem. Cały czas trzymasz się swoich przekonań, które na siłę wciskasz innym, ponieważ uważasz je za jedyną prawdę objawioną – bo Pubmed, bo uczelnia, bo czcigodne towarzystwa wzajemnej adoracji itd., i w związku z tym Twoja racja jest „najtwojsza” bo musi, bo jest poparta autorytetami uznawanymi za wszystkowiedzące. Czyżby?
Nie wiem na którym roku tych studiów jesteś, ale na którymś tam z kolei pewnie dowiesz się, że dieta wegetariańska jest już oficjalnie uznana przez WHO oraz stowarzyszenia dietetyków jako zdrowa dieta. W 2013 roku również i nasze krajowe Ministerstwo Zdrowia po konsultacjach z Instytutem Żywności i Żywienia oraz Instytutem „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka”, wydało oświadczenie, iż wegetarianizm praktykowany w prawidłowy sposób jest zdrowy na wszystkich etapach życia. Nie wiem czemu ciągle uczą studentów dietetyki, że niejedzenie mięsa grozi przedwczesną śmiercią lub co najmniej ciężkimi chorobami z niedoborów wielu witamin i minerałów („to właśnie czynnik mięsny warunkuje dobre wchłanianie”)? Czy może raczej nie powinnaś się zainteresować czemu jesteś nauczana półprawdy, będąc dodatkowo utrzymywana w przekonaniu, iż jest Ci przekazywany ogół wiedzy? Ja tu nie widzę ogółu, tylko wybiórczość poddaną ostrej cenzurze (jak nie przymierzając zawartość Pubmedu), tak aby wszystkie klocki układanki pasowały do zamierzonego, z góry zdefiniowanego obrazu rzeczywistości: niejedzenie zwłok innych istot żywych może pociągać za sobą nieobliczalne skutki. Tak jak przed wojną niepodawanie dziecku cukru – o czym słynni pediatrzy pisali w poczytnych gazetach: https://staraprasa.blox.pl/tagi_b/5455/cukier.html. Ciekawi mnie kto się teraz w XXI w. da nabrać na kolejną propagandę, że bez czegoś tak ponoć szalenie zdrowego jak mięso (trupy zwierzęce) i nabiał (wydzieliny poporodowe zwierzęce, odpowiednio przetworzone) będziemy słabi, chorowici i przedwcześnie zemrzemy? Kiedyś był cukier, a dzisiaj co innego. Nie zmieniły się tylko zasady gry. Najlepiej zastraszyć, to będą kupowali i jedli, jedli, tym bardziej, że mięsko i mleczko to uzależniające żarełko jest – tak jak i cukier. Serio! Bardzo ciężko jest „to” rzucić – jedno i drugie 😉
Osobiście uważam, że można śmiało olać czcigodną dietetyczną socjetę, która stara się niezdarnie mówić nam czym jest zdrowe odżywianie i brać zamiast tego przykład z najbardziej długowiecznych populacji na naszej planecie zamieszkujących tzw. niebieskie strefy https://en.wikipedia.org/wiki/Blue_Zone: Sardynia we Włoszech, Okinawa w Japonii, Loma Linda w Kalifornii (USA), Ikaria w Grecji czy Nikoya w Kostaryce. Te społeczności pomimo iż (a może właśnie dlatego, że?) nie kierują się poradami współczesnych dietetyków i mają w nosie oficjalne piramidy żywieniowe – dożywają bez trudu 100 lat w sprawności fizycznej i jasności umysłu. I to na dietach wegetariańskich lub semiwegetariańskich (czyli np. mięso jak już to jest raczej odświętną ucztą, a nie tak jak u nas coś „domyślnie” zjadanego na co dzień). O dziwo „niebiescy” żyją do późnej starości w zdrowiu i jasności umysłu – czego nie można powiedzieć o społeczeństwach w krajach tzw. rozwiniętych, które każdego dnia robią sobie takie „święta” za namową dietetyków oraz ich dogmatycznej piramidy, a to dla zdrowotności rzecz jasna. Oczywiście są też i czynniki pozadietetyczne sprzyjające zdrowiu i długowieczności (życie w społeczności, poszanowanie wartości, aktywność fizyczna, życie duchowe, pozytywny stosunek do świata i samego siebie itd.), ale dieta tak czy inaczej gra jak się okazuje w niebieskich strefach kluczową rolę. Wspólny mianownik jest taki: wszędzie jest to nieprzetworzona dieta oparta głównie o rośliny. I niekoniecznie „produkty zbożowe” ale rośliny, po prostu różne rośliny.
Jak oni to robią? Tak bez lekarzy, bez wyliczania kalorii, białek, tłuszczów, węglowodanów, bez suplementów, bez piramidy żywieniowej opartej na produktach zbożowych, bez niezbędnej podobno dla zdrowotności codziennej porcji produktów odzwierzęcych czyli mięsa oraz jakże nowoczesnego pasteryzowanego nabiału, które nie ma bata jak chcesz mieć zdrowe kości i całą resztę to MUSISZ podobno codziennie w siebie wrzucać? Co ci ludzie w ogóle wyprawiają, jak tak można stu lat dożywać całkowicie zdrowym na takim marnym głównie roślinnym jedzeniu, to przecież jest bezczelne łamanie wszelkich zasad współczesnej dietetyki! Czyż nie?
Zapytaj zatem swoich profesorów na uczelni jakim cudem można dożyć setki w znakomitej kondycji psychofizycznej na głównie roślinnej diecie i nie biorąc żadnych suplementów. Bo to co tutaj się podaje na oficjalnej stronie rządowej organizacji to niestety jak widać nie do końca jest prawdziwe: https://www.izz.waw.pl/pl/?option=com_content&view=article&id=7 a na domiar złego – pomimo tego, iż zaleca się m.in. wykluczenie tłuszczu trans, to z kolei w zakładce https://www.izz.waw.pl/pl/choroby-zywieniowozalezne prezentującej przykładowe diety dla osób chorych na choroby dietozależne widnieje w każdym menu margaryna. Na okrasę zaś widnieją w codziennym menu produkty odzwierzęce nawet i 3 razy dziennie (śniadanie, obiad i kolacja). Nie żartuję – 3 razy dziennie! W historii ludzkości nigdy nie spożywaliśmy ich tyle co teraz. O jakości nie wspomnę, bo gdy jedli je nasi przodkowie to nie przemysłowo hodowane i przemysłowo przetwarzane.
I na tym mają podobno ludzie chorzy zdrowieć. Czy to tylko ja mam wrażenie, że to brzmi jak mroczny dowcip? Pytanie nr 2: dlaczego na diecie typu gersonowskiego czy fuhrmanowskiego gdzie kalorie czerpane są przede wszystkim z masywnych ilości warzyw i owoców (a nie chleba, margaryny, nabiału i mięsa!) chorzy (na cokolwiek!) powracają do zdrowia, a na oficjalnych dietach zalecanych przez rządowe instytucje niestety ale NIE zdrowieją? Ja sobie nie wymyślam: wbrew temu, iż moja witryna jest zatytułowana „dla ludzi przewlekle zdrowych”, to z powodu braku tychże w dzisiejszym społeczeństwie, kończy się na tym, że to głównie ludzie, którym coś dolega odwiedzają moją witrynę lub piszą do mnie i stąd o tym wiem: dietetyk zalecił dietę ale to nic nie działa. Po czym zaczynają pić świeże warzywne soki i czerpać więcej kalorii z warzyw i owoców – zaczynają czuć się lepiej i piszą z podziękowaniami: teraz działa! Niestety nie wiem czemu na polskich uczelniach nadal uporczywie uczą czegoś, co NIE działa. Bo MUSI być fura chleba, kasz i ryżu (no jakże, toć to podstawa!), bo MUSI być fura produktów odzwierzęcych (bez nich się ponoć strasznie pochorujesz) i garstka warzyw i owoców do tego (w porównaniu z dietą typu gersonowskiego to garsteczka, serio!). Cały czas mimo modyfikacji diety dla takiego czy innego pacjenta dietetyk akademicki porusza się w granicach świętej piramidy żywieniowej. I dlatego to nie działa. Bo ta piramida to dogmat. A dogmaty może tworzyć papież, ale dietetyk raczej nie powinien. On powinien uczyć się o tym co naprawdę działa. Ale nie będzie się uczył niestety, bo kolejny dogmat jest taki, że dieta nie ma wpływu na zdrowie aż takiego, aby można było dietą cokolwiek wyleczyć. Można co najwyżej łagodzić skutki. Dobry dowcip! Całe szczęście dr Gerson wychodził z innego założenia, albo także taki np. dr Cousens dogmaty dietetyczne ma gdzieś i dlatego w ciągu 30 dni odpowiednią dietą wyciąga ludzi z cukrzycy (i innych cywilizacyjnych chorób), a jak on to robi pokazuje film dokumentalny na ten temat: https://www.youtube.com/watch?v=P6wUdFg0KdY
Polecam korzystać z różnych źródeł wiedzy i PRZEDE WSZYSTKIM włączyć swoje własne myślenie zamiast łykać podawaną na złotej uczelnianej tacy papkę informacyjną.
Świata nie zmieniają ci, którzy łykają podaną gotową papkę, lecz ci, którzy jej zawartość kwestionują. 🙂
Nnnn napisał(a):
Cześć,
Nie zgodzę się, że dietetyk nie powie tego co tu napisałaś. Może nie będzie namawiał na przejście na weganizm, ale na pewno mówią, że należy odżywiać się zdrowo. Zanim trafiłem na Twój „odkrywający prawdziwą prawdę” blog wiedziałem o takich rzeczach. A skąd? Od dietetyków, ze sportowych for internetowych. Dodam, że na studiach też mówią o tym, że należy odżywiać się zdrowo i unikać produktów przemysłu spożywczego (bliska osoba studiuje dietetykę). Jedynie dietetycy z mainstreamu nie mówią prawdy, wręcz kłamią, ale to inna bajka. Dlaczego nikt nie przekonuje do stylu życia jaki Ty prowadzisz? Bo prawie nikt by tego nie zniósł. Poza tym, jest to przerost formy nad treścią (moje zupełnie subiektywne zdanie). U osoby otyłej są ważniejsze priorytety niż jedzenie jedynie surowych warzyw i owoców. Ten artykuł służy raczej do siania paniki i przyciągania widowni niż rzetelnego i racjonalnego przekazania ludziom odpowiedniej wiedzy. Większość i tak nie zrobi z niego pożytku. Dlatego dietetycy (ci prawdziwi) mają dużo racji, przystosowując dietę do możliwości i celów podopiecznych.
Pozdrawiam
Marlena napisał(a):
Pozwól, że odpowiem cytatem autorstwa Józefa Piłsudskiego: „Racja jest jak dupa, każdy ma swoją.” 😉
Katarzyna Błoch napisał(a):
Nie jestem fachowym dietetykiem i ani razu o tym nie wspomniałam. Śmiem jednak twierdzić, że w materii dietetyki mam nieco większe pojęcie niż Pani Marlena. Jestem studentką II roku dietetyki dziennej na uczelni medycznej. Nie twierdzę, że popełniony od góry do dołu jest zły. Skomentowałam tylko te kwestie, z którym się nie zgadzam. Pani Marlena zarzuca dietetykom mówienie pół-prawdy tymczasem sama pisze pół-prawdy.
Marlena napisał(a):
Są dwa wyjścia: albo ja piszę półprawdy, albo Ty jesteś nauczana półprawd. Życzę Ci aby udało Ci się rozwiązać tę zagadkę zanim zaczniesz zawodowo zalecać ludziom jadanie 3 razy dziennie niezbędnych pokarmów odzwierzęcych w postaci chemicznych wędlinek i pasteryzowanego przemysłowo przetworzonego nabiału. A do chleba – margarynka. Nazywając to wszystko oczywiście „zdrowym odżywianiem”.
ewa77 napisał(a):
witaj Marleno,
od kilku lat bezskutecznie zmagam się z kontaktowym zapaleniem skóry. Nie wiem, co powoduje moje uczulenie, ale łuszczy mi sie naskórek na kciukach. Nie musze pisac, ze nie wygląda to estetycznie. W zasadzie rzadko wygaja sie całkowicie. Sa tylko stany remisji,ale goić sie nie goi. Stany ostre łagodze sterydem o nazwie Bedicort G i medidermem. Dermatolog powiedzial, ze jest szansa, że w przyszłości rozwinie sie z tego łuszczyca 🙁 Czy jest szansa, żeby pozbyc sie tej skórnej dolegliwości na zawsze? Jak myslisz? Za wszelkie podpowiedzi, jesli przyjdzie Ci cos do głowy, z góry serdecznie dziekuje.
Marlena napisał(a):
Coś chce Tobie organizm zasygnalizować tym łuszczeniem naskórka. Może jakieś nietolerancje pokarmowe na przykład. Sprawdzałaś może? Warto też pokusić się o odbycie postu Daniela, który pomaga przywrócić równowagę w ustroju i pozbyć się toksyn.
Murrito napisał(a):
Witam, gratuluję wytrwałości w dzieleniu się doświadczeniami i otwieraniu innym oczu na to, co najtrudniej dostrzec. Ciekawa jestem, jakie jest Pani zdanie na temat Totalnej Biologii. Czekam na komentarz, pozdrawiam, MB
krzysiek napisał(a):
temat fajny. przeczytałem wraz z odnośnikami, i… stał się (dla mnie) już mniej fajny…
niestety jak autorka dochodzi do sedna, to okazuje się, że to… kosztuje. że trzeba ściągnąć płatną książkę, z płatnymi dodatkami, a co gorsza – nie ma jak sprawdzić co w tej książce jest.
jak dla mnie to chyba ściema.
kolejna piramidka, która ma dać szczęście (czytaj: kasę) szanownej autorce.
jeżeli ktoś ma tą książkę i ma inne zdanie – chętnie bym zgłębił temat i – być może – zmienił zdanie.
nie przywykłem wierzyć na ślepo. przykro mi.
Marlena napisał(a):
Szanowny hejterze, nie ma w tym artykule żadnych odnośników do płatnych materiałów. Ta witryna na dzień dzisiejszy zawiera 226 wpisów przepełnionych wiedzą oraz użytecznymi dla czytelników treściami, z czego 221 artykułów dostępnych bezpłatnie oraz 5 (słownie: pięć) plików płatnych (e-booki mojego autorstwa oraz opracowania własne), zatem Twoja koncepcja, iż witryna została stworzona jako „piramidka” odstaje mocno od rzeczywistości, nie sądzisz? Przemyśl jeszcze raz to co napisałeś i rozważ emocje jakie Tobą kierowały. Jeśli Twoją intencją było sprawić mi przykrość tym komentarzem, to nie udało Ci się to, ponieważ to co napisałeś nie tyle świadczy o mnie, ile o Tobie. Natomiast jeśli chciałeś uzyskać bezpłatny fragment e-booka to wystarczyło napisać do mnie i byś go otrzymał. Proście, a będzie wam dane. Agresją czy ubliżaniem komuś nie osiągniesz w życiu niczego.
kamlotka napisał(a):
Od ponad roku odzywiam sie zdrowo, mam nietoleracje laktozy od lat i od 1,5 roku zauwszylam reakcje na gluten, nie robilam badan, ale glutenu tez nie spozywam. Cwicze, biegalam (chwilowo mam przerwe przez problemy z kregoslupem od pracy), nie jem fastfoodow, puszkowanego jedzenia, gotuje od podstaw sama, zadnych napojow slodkich, nigdy cukru, ograniczam chemie w kosmetykach i naprawde nie biore paragonow w sklepach. I co? Nie chudne i mam okropny cellulit. Niestety tu diabeł tkwi w… antykoncepcji hormonalnej. Ta chemia przewyzsza wszystko.
Marlena napisał(a):
Ja się z antykoncepcją hormonalną pożegnałam na zawsze i bez żalu, ponieważ kosztowała mnie utratę całych prawych przydatków, które musiano wyciąć mi w trybie pilnym w celu ratowania życia – doprawdy mało brakowało aby mnie tu w tej chwili nie było. Tak się zakończyła moja przygoda z tabletkami antykoncepcyjnymi, pomimo zapewnień lekarza, iż są to preparaty bezpieczne i na wskroś przebadane.
Naprawdę NIE POLECAM. Najgłupszą rzeczą jaką może sobie zrobić kobieta to grzebanie przy swoich hormonach. Ale to wiem dopiero teraz, jako mądra po szkodzie. Cellulit to naprawdę najmniejszy skutek uboczny tych chemicznych świństw hormonalnych, przepisywanych kobietom przez ginekologów niczym cukierki.
kamlotka napisał(a):
Zgadza sie, nie ulega to najmniejszej watpliwpsci i bardzo wspolczuje takich konsekwencji. To okropne. Wiem czym to grozi, wiele czytalam i moze to niedojrzale, ale zycie to kwestia wyborow.
Swietny artykul.
Zycze powodzenia!
piotr napisał(a):
Marleno mam wrażenie że jesteś osobą bardzo wierzącą w Pana Boga ponieważ często przywołujesz biblię i przypowieści.
Marlena napisał(a):
Określę to tak: kiedyś byłam wierząca, teraz jestem wiedząca 🙂 Obecność Boga (i jedność z nim) przestała być czymś w co muszę wierzyć – po prostu doświadczam tego teraz każdego dnia. Już nie wierzę (bo nie muszę), już po prostu wiem- dostrzegam i czuję tę obecność i jedność z nią (ja i Ojciec jedno jesteśmy).
Turbo napisał(a):
nie zgodzę się tylko z punktem 7 bo surowe może zawierać wirusa BIV / białaczki który może u człowieka wywoływać chorobę więc wolę mleko poddawane przynajmniej 100 stopniowej obróbce termicznej, zresztą ja w ogóle prawie mleka nie zazywam, nie jestem krową więc po co mi mleko?
aneta napisał(a):
Nie lubię chemii i nie stosuję, jeżeli nie muszę. Jednak tekst jest dla mnie mało wiarygodny, ponieważ wszystko, co obserwuję wokół siebie temu przeczy. Moi pradziadkowie umierali po 40. Kolejne pokolenia po 80, a ostatnio coraz częściej po 90. Widocznie jest Pani dużo młodsza, bo jak ja byłam mała to nie używało się papieru toaletowego tylko gazet albo papierowych worków po paszy dla zwierząt 🙂 .
niedotyczy napisał(a):
malo konkretow, jak zamienic zywnosc prztworzona na zdrowa nie wydajac fortuny w „ekologicznych” sklepach ? co dokladnie jadas w czasie diety ?
ciagle powtarzasz te same ogolne informacje, ktore moglabys zawrzec w 2 akapitach. Przeszkadza mi tez Twoj styl-najezony ironia i bardzo kolokwialny.
Marlena napisał(a):
Nie podoba Ci się mój styl? Niewymownie mi przykro – jeszcze się taki nie urodził co by każdemu dogodził. 🙂 Wielu się podoba i dla nich jest ta witryna.
Nie ma co moim zdaniem rozpaczać nad cenami ekożywności, ja stosuję wersje bio tam gdzie można, ale również kupuję bardzo dużo w normalnym warzywniaku gdy dostępu do bio nie mam. Kapusta, buraki, cebula, ziemniaki, pekinka, marchew czy jabłka są dostępne cały rok i śmiesznie tanie. Sporo zdrowego zielska i kiełki hoduję też na parapecie. Jak mówi stare powiedzenie: „Ten kto chce znajdzie sposób, zaś ten kto nie chce – będzie szukał przeszkód” 😉
Ania napisał(a):
Witam, mam pytanie odnośnie mleka. Osobiście kupuje mleko od gospodarza, sama pije mało ale co dzień podaję szklankę swoim dzieciom 2,5 i 4 latka. Zawsze mleko gotowałam. Czy robię dobrze, czy może powinnam podawać im surowe? Co Pani sądzi na ten temat? Pozdrawiam.
Marlena napisał(a):
Mleko to pokarm do spożywania „z cyca”, bez gotowania. Matczynego mleka się nie gotuje, czy to będzie ludzka matka czy krowia.